– Ty je uczysz? – zapytalem.
– Tak. – Zaczerwienila sie, jakbym przylapal ja na czyms niewlasciwym. – Czytac, pisac i liczyc. Starsze dzieciaki juz nawet czytaja same, ciagle prosza, zeby im przyniesc nowe ksiazki. Bardzo lubia fantastyke, szczegolnie nasze ksiazki o dzieciach, ktore uczyly sie w czarodziejskiej szkole. Ile ja im tych ksiazek juz przynioslam! Dobrze chociaz, ze duzo wypuszczaja, co miesiac jest nowa. Tylko o Harrym Potterze nie lubia czytac, tam juz trzeba myslec, a im ciezko sie skupic, grymasza, marudza. Czesto do nich chodze, patrze co i jak. Przeciez i tak mam malo pracy, to jak tu nie pomoc, i dzieciom, i doroslym?
– A gdyby ich odeslac do naszego swiata? Przynajmniej dzieci? Dlaczego maja tu cierpiec?
– Czemu cierpiec? – oburzyla sie Wasylisa. – Tutaj sa ich rodzice, ktorych kochaja. Nie ma tu zadnych wojen, bandytow, nikt nikogo nie zabija. Wszyscy sa najedzeni i ubrani. Zreszta, oni juz nie moga sie przeniesc.
– Dlaczego?
– Zaczeloby sie trwale zejscie – odparla Wasylisa.
– Sasiadko? – spytalem po chwili milczenia. – Nie przeniesiesz czasem tych grzybkow do nas?
– Nie martw sie, w waszym swiecie one nie sa w stanie przezyc – odpowiedziala spokojnie Wasylisa. – To juz sprawdzono.
– A gdyby tak je uzdatnic do uprawy?
Popatrzyla na mnie, nie rozumiejac, potem zasmiala sie nagle i rownie nagle spowazniala.
– Nie, sasiedzie. Nie warto. Wiesz, jak to jest, gdy czlowiek rabie drwa, trafia sie w reke, smieje sie i siada, zeby popatrzec, jak plynie krew?
– Nie wiem.
– A ja wiem.
– Przepraszam – powiedzialem. Zrobilo mi sie wstyd. – Czasem tak glupio zartuje.
– Zauwazylam. Moze konfitur?
Odmowilem. Wstalem” przeszedlem sie po pokoju, popatrzylem w okna. Od strony Charkowa zobaczylem pierwsze pietro budynku stojacego na cichej i, mimo poznej jesieni, zielonej i slonecznej uliczce. Przechodzili jacys lekko ubrani ludzie. Kilometr dalej, na dachu wysokiego budynku sterczaly anteny, jakby przekaznik telewizyjny. Sympatyczne miasto. Pomyslalem, ze warto by tu kiedys przyjsc, zjesc pielmienie, napic sie horilki. Oczywiscie, pod warunkiem, ze w poblizu jest jakas kawiarnia czy restauracja – moj zwiazek z wieza byl teraz napiety. Pewnie moglbym oddalic sie jeszcze na kilometr lub dwa, nie wiecej.
W drugim oknie krajobraz nie byl juz taki idylliczny. Niskie, szare chmury, przez ktore ledwie przeswiecalo slonce, zasniezona rownina, po ktorej wiatr miotal klujacym lodowym pylem.
– Za drzwiami sa ze dwa cetnary mrozonych owocow – oznajmila Wasylisa. – Wykorzystuje ten swiat w charakterze zamrazalnika. Oczywiscie tylko zima, ale tu zima trwa dziewiec miesiecy.
– Polnoc?
– Nie. Podobno rownik. Wedlug wachlarza to bardzo odlegly swiat. Wydaje mi sie, ze nie chodzi o Ziemie. Tu nawet slonce slabo grzeje. – Zamilkla i po chwili dodala: – I nie ma ksiezyca.
– Jak cie tu zanioslo? – palnalem.
– Nie chcialam zyc, Kiryle – powiedziala Wasylisa, podchodzac do mnie. Nie rozczulala sie nad soba, po prostu mnie informowala. – Kochalam meza. A juz gdy dzieci mnie zapomnialy…
– Przepraszam. – Poruszylem ramionami. – Nie pomyslalem. Bardzo mi przykro. Ja nie jestem zonaty, niedawno rozstalem sie z dziewczyna… mnie bylo latwiej. Tylko rodzice… ale oni sa zupelnie samowystarczalni. Bardzo ci bylo ciezko?
– Na poczatku tak – powiedziala szczerze. – Ale czas leczy rany. Poza tym, dzieci sa zdrowe, juz dorosly.
Odwrocilem sie i popatrzylem na nia – i zostalem zamkniety w mocnych objeciach. Pocalunek kowalki (juz lepsze nieprawidlowe slowo niz pocalunek kowala!) byl zdumiewajaco czuly, namietny i przyjemny.
Ale chwile pozniej Wasylisa oderwala sie ode mnie i westchnela.
– Wybacz, Kiryl. Mlody jestes… Nie chce ci zawracac glowy. Zostaniemy przyjaciolmi, sasiedzie?
Idiotyczna sytuacja. Doskonale rozumialem, ze nudzaca sie Wasylisa najzwyczajniej w swiecie potrzebuje seksu. I to nie z usmiechnietym kretynem ze wsi Nirwana, ale z jakims funkcyjnym.
Szczerze mowiac, ja tez mialem ochote na seks bez zobowiazan. Z przystojna, nieco oryginalna kobieta. Nigdy przedtem nie uprawialem seksu z kobieta wieksza i silniejsza ode mnie, ale to
A jednoczesnie czulem, ze ona ma racje. Nie warto. Nie teraz, kiedy dopiero odnajduje sie w nowej roli. Z naszych stosunkow nie wyjdzie przelotny romans, oboje bedziemy chcieli przydac mu powagi. Wasylisa na pewno zacznie dominowac, mnie sie to nie bedzie podobalo i rozstaniemy sie, i to wcale nie jako przyjaciele.
Ale jesli teraz unikniemy tego przypadkowego i niepotrzebnego romansu…
– Masz racje – powiedzialem. – Zostanmy przyjaciolmi. Posluchaj, lubisz morze?
Wasylisa tylko sie usmiechnela.
– Mam wyjscie na Ziemie-siedemnascie – wyjasnilem. – Przyjdz, jesli bedziesz chciala sie wykapac i poopalac.
– Dziekuje ci, Kiryle – powiedziala powaznie. – To wspaniale. Zuch z ciebie!
Zostalem nagrodzony jeszcze jednym pocalunkiem, tym razem nie namietnym, lecz serdecznym.
– Przychodz – powtorzylem stropiony. – A ja juz pojde, dobrze? Zapraszali mnie na impreze do Kimgimu.
– Oo! – zawolala Wasylisa i zastanowila sie. – Daleko od twojej funkcji do miejsca imprezy?
– Piec kilometrow.
– Odpada. Ode mnie do ciebie jest w linii prostej siedem kilometrow. Od kuzni moge sie oddalac na dziewiec. Ale do ciebie zajrze.
– Koniecznie!
Miedzy nami zapanowala ta niezreczna cisza, jaka zwykle pojawia sie miedzy kobieta i mezczyzna, ktorzy juz- juz mieli zaczac sie kochac, ale sie rozmyslili. Tylko raz zdarzylo mi sie cos takiego ale doskonale wiedzialem, ze w takim wypadku nie nalezy przeciagac rozstania. Trzeba zrobic to szybko, wtedy jeszcze jest szansa na zachowanie dobrych stosunkow.
– Idz, idz, mam troche pracy – powiedziala nieszczerze Wasylisa. – Ty pewnie tez sie spieszysz. Pojdziesz przez wies?
Skinalem glowa.
– Jesli to nie klopot… Moglbys mi pomoc? Ciagle nie moge sie wybrac, zeby zaniesc im ubrania.
– Zaden klopot! Oczywiscie, ze zaniose.
16.
Nie wiem, jak odbieraja to inni, ale ja, uczestniczac w jakiejs akcji charytatywnej, odczuwam pewna niezrecznosc. Czy rzucam drobniaki do futeralu od gitary, na ktorej w przejsciu podziemnym mlody chlopak gra cudze melodie, czy wsuwam banknot do reki zebrzacej babci, czy zanosze do cerkwi swoje stare ubrania „dla biednych”, zawsze czuje sie winny.
Dlatego ze jestem bogatszy? O, nie zawsze nedzarz, ktory stoi pod sklepem zarabia mniej ode mnie. Dlatego ze mi sie bardziej poszczescilo? Ale fortuna kolem sie toczy i moja dobroczynnosc wcale nie gwarantuje, ze ktokolwiek pomoze mnie, jesli nieszczescie zastuka do moich drzwi.
Mysle, ze chodzi o akceptacje samego faktu zebrania. Nie dziwie sie, ze Worobianinow do konca nie chcial zebrac, krzyczal, ze nie wyciagnie reki, a zlamany przez Ostapa Bendera posunal sie do zabojstwa. Zmuszanie do zebrania jest nie mniej ohydne niz zmuszanie do prostytucji. A kazda rzucona do kubka moneta jest w jakims stopniu aprobata zebrania.
Nie na darmo znana madrosc mowi, zeby dawac czlowiekowi nie ryby, lecz sieci do lowienia ryb.
Idac brzegiem rzeki z powrotem do wsi, czulem sie w pewnym sensie odpowiedzialny za te dziwna wioske. Wprawdzie to nie ja wymyslilem to ekstrawaganckie zeslanie, nie w mojej glowie zrodzily sie plany zasiedlenia Nirwany, ale ja jestem funkcyjnym. Jednym z tych, ktorzy wrzucaja tu ludzi. Czynia ich bezbronnym ludzkim materialem, ktorego rola zostaje sprowadzona do plodzenia i rozmnazania sie.
Jakby sie tak zastanowic, to wlasciwie jest glowna funkcja kazdego czlowieka. Ale my mamy chociaz iluzje, ze