moze potrwac kilka godzin. Ale to faktycznie bylo trzydziesci minut niebyt szybkim krokiem, czyli najwyzej trzy kilometry. Na lewym brzegu rzeki ciagnely sie soczyscie zielone laki, na prawym, ktorym szedlem, byl ciagle ten sam porzucony sad.
Kolega-celnik mieszkal na rzece, doslownie. Rzeke przegradzala niewysoka tama, posrodku widnialo wysokie, moze czterometrowe, kolo wodne. Nad tama i kolem na grubych drewnianych slupach stal… chyba mlyn? W kazdym razie od kola biegla przekladnia pasowa, a w srodku budowli cos huczalo i dudnilo. Na brzeg rzeki schodzil zrobiony z desek mostek. Drzwi do mlyna byly otwarte, przynajmniej te od strony prawego brzegu. Za nimi plasalo czerwone swiatlo, jakby palil sie tam ogien.
Zreszta, chyba rzeczywiscie sie palil – w gore plynal dymek.
– Hej, sasiedzie! – zawolalem, zatrzymujac sie przed mostkiem. Poczulem, ze nie nalezy wchodzic na niego bez pozwolenia, ze byloby to nieprawidlowe, nieuprzejme. – Jak tam maka? Miele sie?
Rozlegl sie smiech i w drzwiach pojawil sie celnik – wysoka, barczysta kobieta w skorzanych spodniach i grubym skorzanym fartuchu na golym ciele. Odruchowo odwrocilem wzrok i teraz patrzylem tylko na jej twarz. Kasztanowe wlosy byly zebrane w mocny wezel i przewiazane… chyba wstazka, ale nie z materialu, lecz z malutkich srebrzystych ogniw. Kobieta trzymala w rekach wielkie masywne szczypce, w ktorych tkwil rozgrzany do czerwonosci kawalek metalu.
– Witaj, sasiedzie! – powiedziala. – Poczulam rano, ze pojawily sie nowe drzwi, i caly czas czekalam. Ale maki tu nie ma. To nie mlyn, to kuznia.
– Wybacz. – Nie wiem, co peszylo mnie bardziej, moja glupia pomylka, czy widok tej… kowalki?
– Jestem kowalem. – Kobieta sie usmiechnela. – Nie mecz sie, slowo „kowal” nie ma rodzaju zenskiego. Jestem kowal Wasylisa.
– A ja dobry molojec Iwanuszka, szukam narzeczonej, ktora Kosciej pojmal…
Anka czesto mi powtarzala, ze moje zarty sa kretynskie. Nie przecze. Ale czasem sie udaja.
Kowal Wasylisa opuscila reke ze szczypcami i z czysta, szczera ciekawoscia zapytala:
– Powaznie?
– Nie, nie, oczywiscie ze nie. Ja tylko tak, dostosowuje sie do atmosfery. – Rozlozylem rece. – Kuznia… Wasylisa…
– To piekne rosyjskie imie – zauwazyla z uraza kobieta. – I jak mnie nazwiesz Wasia, dostaniesz po karku. A reke, sam rozumiesz, mam ciezka. Wchodz, Kiryl, bedziesz moim gosciem.
Poczatkowo sadzilem, ze Wasylisa jest ode mnie sporo starsza, ale teraz pomyslalem, ze jestesmy rowiesnikami. Byla w niej jakas dobroduszna prostota, z rodzaju tych, jakie spotyka sie wlasnie w bajkach.
Parter budynku zajmowala kuznia. Nie wiem, jak powinna wygladac prawdziwa kuznia, w tej bylo piec czy szesc kowadel, ustawionych w rzedzie – od najwiekszego, wielkosci stolu, do malutkiego, na ktorym mozna by podkuwac pchly. Byly trzy piece, tez roznej wielkosci, ogien palil sie w srednim, i jeszcze wielkie miechy, rodem ze szkicow Leonarda da Vinci, wlasnie do nich potrzebne bylo kolo wodne. Miechy umocowano na mechanizmie, dzieki ktoremu mozna je bylo przesuwac do dowolnego pieca. A na podlodze lezala gora zelastwa – zdumiewajace polaczenie zardzewialych resorow i lsniacych mieczy.
– Podoba ci sie? – spytala Wasylisa. – Widze, ze ci sie podoba. Podaruje ci cos.
Ale nie grzebala w zlomie, otworzyla szafe pod sciana – zwykla szafe, tylko zamiast koszul znajdowala sie tam bron.
– Trzymaj!
Dostalem dlugi kindzal w skorzanej pochwie. Rekojesc owinieto niewyprawionym rzemieniem, bron wygladala wspaniale i, w odroznieniu od nozy w sklepach z pamiatkami, groznie.
– Dziekuje – powiedzialem, rozumiejac, ze nie moge nie przyjac prezentu. – Sluchaj, nie mozna darowac nozy…
– Nie jestem przesadna.
– Ale ja jestem. – Znalazlem w kieszeni rubla i wreczylem Wasylisie. – Dziekuje, sasiadko. Jestes prawdziwa mistrzy… mistrzem!
Tak, slowo „mistrzyni” pasowaloby do haftu czy robotki na drutach, ale nie do kutego kindzalu.
– Jestem glupia – westchnela Wasylisa. – Komu to wszystko potrzebne… A tam! – Machnela reka. – Chodzmy na gore, poczestuje cie herbata. Skad jestes, Kiryle?
– Z Moskwy.
– A ja z Charkowa.
Miala czterdziesci dwa lata, a wygladala na trzydziesci kilka, u funkcyjnych to normalne. Kiedys pracowala w fabryce traktorow, ale nie w kadrach czy ksiegowosci, tylko w wydziale kuzniczym. Rzecz jasna, nie machala mlotem, tylko sterowala prasa kuznicza.
A potem to juz byla zwykla historia. Zapomnieli o niej w pracy. Byla uparta i dwa razy zatrudniala sie na nowo, ale nastepnego dnia znow o niej zapominano. Maz zamknal jej drzwi przed nosem, mimo placzu dzieci. „Powariowaliscie?! Matka umarla trzy lata temu!”. Najwyrazniej otoczenie podswiadomie znajdowalo sobie racjonalne wyjasnienia tego, co sie dzialo. Dzien pozniej zapomnialy o niej rowniez dzieci. A potem na ulicy listonosz wreczyl jej telegram, w ktorym nakazywano jej przybyc na obrzeza miasta. Tam Wasylisa ujrzala… Nie, nie wieze – porzucony dom z cegly.
Drzwi mial troje. Jedne prowadzily do Charkowa. Drugie do pustego kamienistego swiata, z mrozna zima i upalnym latem – funkcyjni powiedzieli, ze to swiat numer czternascie, ktory w zasadzie nikomu nie jest potrzebny. A trzecie prowadza tutaj, do Nirwany. Tym swiatem funkcyjni bardzo sie zainteresowali.
– Zeslanie – podsumowalem, pijac herbate.
Wasylisa nakryla do stolu na pierwszym pietrze. Poczestunek typowo kobiecy: herbata, konfitury, owoce i cukierki. Nawet zaproponowala mi koniak, ale odmowilem. Przebrala sie w jasna sukienke, rozpuscila wlosy. Teraz nie wygladala juz tak ekstrawagancko, po prostu jak potezna kobieta, ktora moglaby trenowac rzut mlotem czy kula. A przy tym nie wygladala jak babochlop, byla calkiem przystojna – jesli komus podobaja sie duze kobiety.
– Nie, to nie jest zeslanie – zaprotestowala Wasylisa. – Oczywiscie, to tez sie zdarza, jesli ktos… Ale w gruncie rzeczy ten swiat ma przed soba przyszlosc.
Wyraznie miala kompleksy z powodu tego „zeslania”, do ktorego otworzyla przejscie.
– Przyszlosc?
– Oczywiscie. Wygodnie sie tu zyje. Ale zwykli ludzie sie tu upijaja.
– Ja tez, poczatkowo… Wszystko wydawalo mi sie takie kolorowe. Takie piekne…
Wasylisa skinela ze zrozumieniem glowa, a ja zaryzykowalem hipoteze:
– Tlen?
– Co? – zapytala ze zdumieniem Wasylisa. – Co tu ma do rzeczy tlen? To psychodeliki.
Palnalem sie w czolo. Idiota! Wprawdzie nigdy nie eksperymentowalem z narkotykami, ale objawy byly wrecz klasyczne.
– Tu jest bardzo lagodny klimat – mowila dalej Wasylisa. – Sniegu nie ma nawet zima, a w glebie zyja malenkie grzybki, ktore razem ze sporami wydzielaja halucynogeny o dzialaniu podobnym do dzialania LSD. Dokladnie zbadalam te kwestie. I tak nie mialam nic do roboty, klientow niewielu.
Na pomysl skolonizowania Nirwany (swiata numer dwadziescia dwa) funkcyjni wpadli niemal od razu. Wasylise mianowano osoba odpowiedzialna za projekt. Procz ludzi, ktorzy w ten czy inny sposob weszli w konflikt z funkcyjnymi, wysylano tu alkoholikow i narkomanow, ktorzy z reguly wpadali w zachwyt od ciaglego, bezplatnego haju nieomroczonego ani kacem ani zejsciem. To byl prawdziwy raj dla narkomanow. Nikt nie zamierzal uciekac z Nirwany.
Sad jabloniowy byl pomyslem Wasylisy, jak zrozumialem, to wlasnie ona sadzila go przez kilka pierwszych lat. Moze kierowala nia ironia – uczynic z Nirwany parodie raju, a moze zdrowy rozsadek – jablon byla najmniej wymagajacym drzewem owocowym. A po kilku tygodniach calkowitej bezwolnosci i apatii mieszkancy Nirwany stawali sie zdolni do minimalnej samoobslugi. Lowili ryby, hodowali w ogrodkach jakies warzywa, trzymali kury.
– Duze nadzieje wiazemy z dziecmi – wyjasnila Wasylisa. – Dorosli z czasem normalnieja, ale pewnie nigdy nie wytrzezwieja do konca. Ale dzieci, ktore tu sie urodzily, prawie sie przystosowaly. Sa lagodne i wesole. Straszne wiercipiety, ale potrafia sie uczyc.