– I co dalej? – zapytalem, patrzac w sufit. – Nie zdarza sie tak, zeby wszystko za darmo i jednemu czlowiekowi. Jestem teraz prawie nietykalny. Twardziel nad twardzielami. Mam pod bokiem wlasna plaze, przytulne miasteczko i kawal Moskwy. Niektorzy przez cale zycie nie wyjezdzaja z jednego miasta. I czego mi tak niby brakuje? Kapotni?
Mysl o Kapotni uspokajala. Mimo wszystko mialem wiecej szczescia niz kolega z poludniowo-wschodnich obrzezy Moskwy.
No i strasznie bylem ciekaw, dokad otworzyly sie czwarte drzwi. Czy ambitny polityk mial szczescie, a razem z nim potencjalne ofiary tsunami i trzesien ziemi?
Ubralem sie szybko i popatrzylem na trzy otwarte juz okna.
I nagle przypomniala mi sie piosenka, ktora tak lubil ojciec – o czlowieku, ktory mieszkal w starym domu, gdzie jedno okno wychodzilo na pole, drugie na las, a trzecie na ocean. To musiala byc piosenka o funkcyjnym celniku, takim jak ja! Nie pamietam, kto ja spiewal. Chyba nie profesjonalny piosenkarz, tylko jakis znany podroznik, a moze kucharz? Spiewal zdumiewajaco dobrze, jakby to bylo jego dawne hobby. Trzeba bedzie znalezc i posluchac.
W moich trzech oknach widnialo: brudnoszare niebo nad Moskwa, czysty zimowy blekit nad Kimgimem i piekny rozowy wschod slonca nad morzem. Bajka!
Skontrolowalem, co sie dzieje za oknami, ale wszedzie panowal spokoj, nigdzie, nawet w Moskwie: nie bylo zadnych kolejek pod drzwiami. Ale czy jest cos, co pod wzgledem spokoju mogloby konkurowac z tropikalnym morzem o poranku?
A potem wzialem sie w garsc i zachowalem jak prawdziwy bohater. Najpierw poszedlem na gore, doprowadzilem sie do porzadku, wzialem prysznic i postawilem czajnik na gazie, a dopiero potem podszedlem do dwoch zamknietych okien.
Za okiennicami jednego z nich panowala cisza. Czas tego okna jeszcze nie nadszedl.
Za okiennicami drugiego bylo slychac rowny szum. Nie tak glosny, jak szum morza, ale wyrazny.
Zaczalem odkrecac pokretla, nie stawialy oporu, jakby wyczerpaly swoja funkcje i teraz chcialy jak najszybciej zerwac sie z gwintu.
W koncu okiennice otworzyly sie na osciez. Popatrzylem w okno i az gwizdnalem z wrazenia.
No, no…
W telewizji w takich momentach – jak to sie mowi, w najciekawszym miejscu – daja zwykle reklamy. Gdybym krecil film o moich przygodach, wlasnie w tym miejscu dalbym przerwe na reklame.
Zreszta, widok za oknem przypominal reklamowy klip – jeden z tych przeslodzonych, reklamujacych jogurty albo soki owocowe. Taki, gdzie ptaszki zbieraja jagodki, zajaczki korzonki, robaczki jabluszka, misie miod, a potem to wszystko wpada prosto do wiadra z mlekiem od czysciutkiej krowki i przemienia sie w apetyczny kolorowy plyn. Gdy wlasnie was mdli od slicznych reklamowych dzieci i dziadka, ktory we wlasnym ogrodzie entuzjastycznie poi rodzine sokiem z kartonu, to znaczy, ze widzicie dokladnie to, co zobaczylem w tym oknie ja.
Soczyscie zielona trawa! Nie, nie rozumiecie – naprawde zielona, jak w reklamach, gdy czasem ja podbarwiaja; w rzeczywistosci tak intensywny kolor moga miec tylko chinskie flamastry.
I na tej zielonej lace, rozposcierajacej sie az po horyzont, w malowniczym nieladzie rosly rownie kolorowe drzewa, obsypane kwiatami, a moze owocami…
Czy musze dodawac, ze niebo bylo blekitne, slonce zolte, a powietrze aromatyczne i czyste?
Mialem straszna ochote znalezc gdzies pokretlo z napisem „kolor” i ujac nieco barw. A przy okazji zmniejszyc troche kontrast.
W porownaniu z tym swiatem tropikalny Skansen wydawal sie jakis taki splowialy, wyblakly. Jakby ktos wzial Gogaina, zawiozl go na Tahiti i zmusil do malowania pastelami, a potem wreczyl mu soczyste farby akrylowe i korzystajac z jego stropienia, namowil do namalowania pejzazu pasa srodkowego, ale w smetnych odcieniach.
Tak czy inaczej, ten swiat reklamy nie wygladal mi na przyszlosc. Moze gdybym ujrzal wypalona rownine, zaczalbym podejrzewac, ze mi sie udalo. Ale ten widok nie pasowal nawet do moich optymistycznych wyobrazen o przyszlosci.
Szkoda, ze nie jestem oblakanym sekciarzem. Pomyslalbym, ze otworzylem wrota do raju. Zrzucilbym z siebie ubranie i zaczal radosnie biegac po trawie.
Wprawdzie nie zrzucilem ubrania, ale zszedlem na dol i otworzylem drzwi. Zerwalem i podejrzliwie powachalem zdzblo trawy – ze starego nawyku Rosjanina, ktory w kazdym podarunku losu dopatruje sie podwojnego dna.
Trawka smacznie pachniala i nie gryzla.
– „Wybacz, stary” – powiedzialem do nieobecnego polityka slowami szkapy z dowcipu. – „Staralam sie, jak moglam…”.
Z tego swiata moja wieza wygladala dosc zabawnie. Znacznie smuklejsza, pokryta bialym kamieniem. Pewnie marmur – zylkowany, wygladzony. No bo z czego innego mozna budowac wieze w tym bajkowym swiecie? Tylko z marmuru, jaspisu, malachitu i innych kamieni szlachetnych.
Gryzac trawke, ruszylem przed siebie, oddalajac sie od wiezy. Sprobuje poznac ten swiat samodzielnie, bez podpowiedzi.
Rzecz jasna, nie oddalajac sie bardziej niz na dziesiec kilometrow.
15.
Dzieci znaja dwa sposoby przemieszczania sie, z ktorych jeden dorosli zupelnie zatracaja. Pierwszy: wleczenie sie. Drugi: bieganie w podskokach. Zwykle normalne dziecko tym pierwszym sposobem idzie do szkoly, tym drugim do domu.
Dorosli, jak latwo sie domyslic, zatracaja zdolnosc poruszania sie sposobem drugim.
Mozna probowac zgadnac, dlaczego tak sie dzieje. Mozna wyglosic rozne madre hipotezy o stawach i stosunku masy ciala do sily miesni. Mozna wzdychac nad ciezarem przezytych lat i powiedziec cos gornolotnego o czystosci duszy, ktora mknie ku niebu, o popelnionych grzechach, ktore przygniataja czlowieka do ziemi. I wszystko to bedzie sluszne.
Efekt pozostanie ten sam. Bez wzgledu na to, czy jestes romantykiem, czy pragmatykiem, nie bedziesz biegal radosnie po zielonej trawce, jesli juz przestales byc dzieckiem, a jeszcze nie stales sie zdziecinnialym staruszkiem.
A ja… ja wlasnie mialem ochote biegac i podskakiwac. Chcialem sie smiac, skakac, turlac, wystawiac twarz na slonce i pasc na trawe z rozrzuconymi rekami, i patrzec w blekitne niebo, dopoki swiat sie nie przewroci, dopoki nie poczuje sie jak Atlas, dzwigajacy na plecach miekka, sprezysta kule ziemska, spadajacy i trzymajacy, w bezkresnie czystym blekicie. Ale biegac chcialo mi sie najbardziej.
Pobieglem. Ze sportem laczyly mnie stosunki dosc przyjacielskie, ale niezbyt bliskie i nigdy przedtem nie przyszloby mi do glowy, zeby tak biec – nie za odjezdzajacym autobusem, nie do zamykanego wlasnie sklepu, nie za kims i nie przed kims, ale tak po prostu. Zreszta, pewnie kiedys by mi sie nie udalo. A teraz przebieglem kilometr czy dwa i zrozumialem, ze moj organizm w ogole nie zareagowal na ten bieg. Nie zasapalem sie, pewnie nie mialem nawet przyspieszonego tetna, moje ruchy byly bardzo precyzyjne. Czulem skurcze kazdego miesnia, krew plynaca w zylach, nerwowe impulsy, ktore zmuszaly nogi do biegu. Cale moje cialo przemienilo sie w doskonala maszyne.
Z zalem zmusilem sie do zwolnienia kroku i podszedlem do drzewa, ktore jeszcze z wiezy zachwycilo mnie swoimi kolorami.
Drzewo jak drzewo. Jablon. I kwitnie calkiem zwyczajnie. A przeciez ile jest piekna w tej zwyczajnosci, jak delikatne sa te biale i rozowe odcienie platkow, jak zdumiewajaco strzepia sie ich brzegi! Jak cudownie upajajacy aromat plynie od kazdego kwiatuszka!
Az zaszlochalem, wzruszony, gladzac kwitnaca galazke, i drzacym glosem zanucilem:
– Kwitnaca jablon, jaki cud…
Dalej nie pamietalem, a Szkoda! Chcialo mi sie spiewac, smiac, biegac, rozrzucac kwiaty, patrzec, jak pelznie po lisciu gasienica, taka puszysta jak glowka noworodka, zielona w biale kropki, jak swiezy ogoreczek, zabawnie