kuchni, pozalowalem, ze nie mam lodowki, i postawilem dwie butelki pod zimna wode. Wrocilem na brzeg, usiadlem i popatrzylem na morze. Za moimi plecami zachodzilo slonce, moj cien siegal teraz do wody. A cien wiezy az do horyzontu.
Ale nie dane mi bylo cieszyc sie zachodem slonca – rozleglo sie pukanie do drzwi Kimgimu.
W pierwszej chwili pomyslalem, ze wrocil Chaj, ale okazalo sie, ze to tylko dwoch elegancko ubranych dzentelmenow w roznym wieku, podobnych do siebie jak ojciec i syn, albo wuj i siostrzeniec, ktorzy przyszli zapytac, dokad mozna pojsc przez moja wieze.
Moskwa ich nie zainteresowala. Odnioslem wrazenie, ze nasza Ziemia w ogole ich nie interesuje, i zrobilo mi sie troche przykro. Na morze popatrzyli z wyraznym zainteresowaniem, ale nawet ono ich nie urzadzalo.
Pozegnalismy sie uprzejmie i starszy mezczyzna, ktorego w myslach nazwalem wujkiem, zaproponowal mi cygaro. Po chwili zastanowienia przyjalem prezent. Nie poczulem zadnego niepokoju, widocznie celnik ma prawo przyjmowac drobne upominki.
Wkrotce potem zastukano do moskiewskich drzwi.
To towarzystwo rozpoznaliby bywalcy modnych klubow; nawet ja poznalem popularnego mlodego rapera (w rzeczywistosci wygladal jak chlopiec, zarozumialy i napuszony) i siedemnastoletnia blondynke z jakiegos zespolu w rodzaju „Iryski”, „Ciagutki” czy „Lizaczki”. Nigdy nie potrafilem zapamietac nazw tych dziwnych zespolow, gdzie najwazniejsza rzecza jest nie glos czy tekst, tylko kilka dlugonogich slicznych dziewczat rozniacych sie od siebie jedynie kolorem wlosow.
Raperowi i piosenkarce towarzyszyla swita. Dwoch chlopakow i dwie dziewczyny, najwyrazniej wielbiciele. Mogli miec najwyzej po dwadziescia lat. Sadzac po bezczelnych spojrzeniach, drogich ciuchach i zaparkowanych nieopodal samochodach, rowniez zlota mlodziez. Tylko oni, w odroznieniu od rapera i piosenkarki, bawili sie za cudze pieniadze. Niegdys ich rodzicom udalo sie ukrasc kawalek kraju. Kraj byl duzy, kasek tlusty i teraz dzieciaki moga spedzac czas, dryfujac miedzy paryskimi butikami (osoby ekstrawaganckie wybieraja londynskie) i modnymi europejskimi dyskotekami (oryginaly wola dyskoteki japonskie).
Z calej szostki tylko jeden wiedzial cos o funkcyjnych – chlopak raper. Piosenkarka po prostu podrozowala miedzy swiatami, niczemu sie nie dziwiac, a zlota mlodziez rozpaczliwie sie bala, dlatego zachowywala sie opryskliwie i bezczelnie. Raper od razu wybral Ziemie-siedemnascie. Na widok morza zlocacego sie w ostatnich promieniach slonca mlodziez zaczela klac z wrazenia. Tylko wiszaca na chudym ramieniu kawalera miedzianowlosa dziewczyna pisnela, ze na Wyspach Owczych jest wiekszy wypas. Dlaczego wspomniala wlasnie o tych zimnych wyspach, nie wiem. Moze to bylo jedyne miejsce, gdzie jej przyjaciele nie byli i nie mogli zaprotestowac.
Mialem wielka ochote odebrac tym, pozal sie Boze, turystom alkohol, pochowane po kieszeniach halucynogeny, ale do swiata-Skansenu mozna bylo wnosic kazde swinstwo.
Ograniczylem sie wiec do tego, ze zdarlem z nich clo na maksa. Nawet za prezerwatywy, ktore mieli i chlopcy, i dziewczeta.
Nie protestowali; rozstanie sie z suma prawie dwoch tysiecy rubli nie zrobilo na nich wiekszego wrazenia. Ja w swoim „poprzednim” zyciu z rowna latwoscia rozstalbym sie z dwiema dziesiatkami.
Zamknalem za nimi drzwi, poszedlem do kuchni. Piwo sie schlodzilo, otworzylem butelke, rozerwalem paczke z pistacjami. Wypilem jedna szklanke, nalalem druga. Podszedlem do okna z widokiem na Skansen.
Mlodziez kapala sie w morzu, glosno i halasliwie. Zupelnie jak normalni ludzie. Raper i jeszcze jeden chlopak odplyneli daleko od brzegu, pozostali chlapali sie na plyciznie. Zerknalem w strone lasu. Nikogo. Gdzies tam jest zbiegla terrorystka. Po jej sladach uparcie idzie Kotia – pewnie juz ma odciski, pewnie nie raz sie potknal i przewrocil, rozbil okulary. Jakos nie wierzylem w jego zdolnosc przemieszczenia sie po dzungli bez urazow!
Westchnalem i podszedlem do okna wychodzacego na Kimgim. Tam juz bylo zupelnie ciemno, padal lekki, swiateczny sniezek; jedynie gluche ceglane sciany psuly wrazenie.
Ze tez wieza musiala wyrosnac na fabrycznych przedmiesciach! Gdyby tak stala gdzies na wzgorzu, nieopodal restauracji Feliksa… patrzylbym teraz na domki pokryte dachowka, na dymek plynacy z kominow, na sunace po sniegu sanie… Dzieci na podworkach obrzucalyby sie sniezkami, uprzejmi panowie klanialiby sie sobie, damy we wspanialych sukniach wyprowadzalyby na spacer swoje pieski… A potem poszedlbym do restauracji, zjadl jakies marynowane morskie gady garnirowane marynowanymi karczochami, napilbym sie piwa, porozmawial z inteligentnym czlowiekiem.
A gdyby wieza stala nad brzegiem ich morza, obok „Bialej Rozy”? Stalbym teraz przy oknie i patrzyl na posepne fale, na zlowieszcze macki krakenow sunace ku wiezy. Zimny wiatr targalby moje wlosy, a ja spogladalbym w dal z poblazliwym usmiechem czlowieka rozczarowanego zyciem. Byc moze nawet zapalilbym podarowane cygaro.
Powoli dopijajac piwo, pograzalem sie w melancholii. Mimo wszystko obecnosc Kotii pozwalala wierzyc, ze nie do konca rozstalem sie z poprzednim zyciem. Ale teraz, patrzac na wyglupiajaca sie mlodziez, poczulem sie nagle bardzo, bardzo samotny. I do tego stary. I to wcale nie madry i doswiadczony, lecz zmeczony i wypalony.
Nad brzegiem morza poszla w ruch butelka szampana. Dziewczyny zaczely spiewac jakas idiotyczna piosenke, zapewne z repertuaru swoich idoli.
– Jak chcecie sie drzec, to idzcie dalej! – krzyknalem z okna.
– Idz w… – zaczal jeden chlopak, ale raper skoczyl do niego jak oparzony, zaslonil mu dlonia usta i zaczal cos polglosem tlumaczyc. Chlopak szybko zalapal i rownie goraco jak poprzednio zawolal: „Przepraszam, bardzo przepraszam, juz bedziemy cicho!”.
Zamknalem okno i skrzywilem sie. Tez mi zwyciestwo. Uspokoilem jednego pijanego chlopaczka. Dla funkcyjnego to nieomal bohaterski czyn!
Wlasciwie powinienem polozyc sie spac.
Ale znow mi sie nie udalo. Raper nie byl glupi, obsztorcowal kompanow jak sie patrzy i pol godziny pozniej cale przycichle towarzystwo zastukalo do drzwi, grzecznie sie pozegnalo i wrocilo do Moskwy. Raperowi na pozegnanie poradzilem:
– Takich wiecej nie przyprowadzaj.
Chlopak pokiwal energicznie glowa. Nie wiem, od jak dawna mial wejscie do swiata funkcyjnych, ale wyraznie rozumial, ze nie warto z nami zadzierac.
Zamknalem za nimi drzwi i poszedlem wreszcie spac, z twardym postanowieniem, ze nie otworze nikomu, bez wzgledu na to, kto bedzie sie dobijal. Niech wala w moskiewskie drzwi muzycy i deputowani, niech dobijaja sie od strony Kimgimu Feliks z Chajem, niech na brzegu morza odwoluje sie do mojego sumienia Kotia. Nic mu nie bedzie, wytrzyma do rana.
A ja bede spal i snil o nowym przejsciu. Przejsciu do przyszlosci. Do swiata zwanego Arkanem, gdzie mozna uczyc sie na cudzych bledach.
Uczciwe zasnalem z mysla o Arkanie, ale nad ranem, w polsnie, przed obudzeniem, wydawalo mi sie, ze nowe drzwi otworzyly sie znowu do Kimgimu, tym razem obok restauracji Feliksa. A przed wieza zebral sie tlum funkcyjnych, mezczyzn i kobiet, mlodych i starych, ktorzy na rozne sposoby wymyslali mi za frymarczenie przejsciami miedzy swiatami; ze nie rozumiem ich wartosci i zachowuje sie aspolecznie. Wszystko to sie nakrecalo i nakrecalo, az w koncu przerodzilo w cos na ksztalt zebrania zwiazkow zawodowych, z wyrzutami, swinstwami i spolecznym osadem. Potem pojawila sie Natalia, powiedziala, ze trzeba mi odebrac wieze, poniewaz jestem osobnikiem, ktoremu nie mozna ufac, i przywrocic mnie do szeregu zwyklych ludzi. Nieoczekiwanie z tlumu wyszedl polityk Dima i poparl te propozycje. Po nim wystapili komik Zenia i mlody raper, a potem juz zaczal na mnie napierac caly tlum funkcyjnych, wymachujacych rekami i wykrzykujacych obrazliwe slowa.
Obudzilem sie zlany potem i lezalem chwile, sluchajac, jak mi „wali serce. Przestraszylem sie. Nie na zarty sie przestraszylem, ze znow stane sie zwyklym czlowiekiem!
A przeciez tak sie miotalem! Tak panikowalem! Wszystkich mi zabrali… rodzicow, psa, przyjaciol, dziewczyny. Wszystkich! Ale wystarczylo, ze dali mi przestronne wiezienie, obiecali porzadne racje i rozrywki, a od razu przestalem sie burzyc. No bo przeciez, cokolwiek bym mowil, wieza to wiezienie. Kolek, do ktorego przywiazano lancuch dlugosci dziesieciu kilometrow. Wszystko, co mam, to okragle podworko do spacerow na lancuchu. No dobrze, piec podworek. I nie dziesiec kilometrow, tylko pietnascie.
Troche krotko.
Nigdy nie polece na Kube… a tak bardzo chcialem. Ani do Nowej Zelandii. Jesli wierzyc Feliksowi, wowczas moja funkcja sie rozpadnie. Ale co tam zamorskie kraje! Nawet nie pojade z przyjaciolmi do Pragi, a przeciez planowalismy. Co tam do Pragi! Nawet na dacze nie pojade, bo to jakies sto kilometrow.