sie stanie, jesli napisze o tym wszystkim do gazety?
– Jest pan dziennikarzem?
– Tak!
– Zajrzy do pana funkcyjny policjant. – Feliks pokrecil glowa. – Niech sie pan powstrzyma od pisania tego artykulu, mlody czlowieku.
– Nawet jesli napisze, to i tak nic sie nie stanie – powiedzialem szybko. – On pisze artykuly sensacyjne o roznych rzeczach: tajnych organizacjach, parapsychologach, potworach morskich…
Feliks pokiwal glowa.
– Wlasnie. Lepiej niech nie pisze. Niech pan pisze raczej o czyms innym, mlody czlowieku. Cos romantycznego. O milosci, o zwierzetach…
– O milosci do owczarkow maltanskich! – nie wytrzymalem i wybuchnalem smiechem.
Smialem sie dlugo, krztuszac sie, dlawiac i kolyszac na fotelu, dopoki zaczerwieniony Kotia nie zaczal mnie tluc w plecy.
– Musi pan odpoczac – rzekl Feliks, przygladajac mi sie uwaznie. – Zostanie pan u mnie? Moge udostepnic panu pokoj. A moze woli pan pojechac do Rozy? Albo do siebie?
– Do siebie. – Histeryczny smiech minal i teraz czulem sie glupio, jak czlowiek, ktory palnal gafe w towarzystwie.
– Rozsadna decyzja. Nie nalezy dodatkowo obciazac panskiego organizmu zbyt dluga nieobecnoscia. Poza tym, jak rozumiem, nie zdazyl pan jeszcze poznac funkcyjnych w swoim miescie?
– Nie.
– No tak, Moskwa to wielkie miasto – przyznal Feliks. – U nas jest dziesieciu funkcyjnych, podejrzewam, ze w Moskwie moze byc ponad stu. Nie dzis to jutro do pana przyjda.
– Komisja przybedzie pojutrze – przypomnialem sobie. – No tak, rzeczywiscie…
– No widzi pan. Z woli przypadku w cala sytuacje wtajemniczylismy pana ja i Roza. Ale my mamy swoje prawa, swoje zasady, byc moze funkcyjni z Moskwy wyjasnia panu to lepiej i dokladniej. – Feliks znowu nacisnal przycisk dzwonka i wyjasnil: – Poprosze, zeby Karl was odwiozl. Mozecie przy nim swobodnie rozmawiac.
– A czy moge panu zrobic zdjecie? – zapytalem.
– Szuka pan dowodow dla samego siebie? – Restaurator usmiechnal sie. – Prosze bardzo. Tylko wtedy bedzie mi pan winien odbitke.
O tym, ze przeciez mozemy nie trafic do wiezy, pomyslalem dopiero wtedy, gdy mijalismy „Biala Roze”. Z kamyczka zostawionego na balustradzie pozytek byl nie wiekszy niz z okruszkow chleba, ktore rzucali w lesie Jas i Malgosia – wszystko zasypal snieg. Od Kotii nie nalezalo sie spodziewac pomocy – przyswiecajac sobie ekranem komorki, usilowal czytac podrecznik historii.
Ale ta sprawa rozwiazala sie sama. W pewnej chwili, wpatrujac sie w domy po bokach drogi, poczulem, dokad powinnismy jechac. Czulem sie tak, jak w czasie walki z napastnikami, jak wtedy, gdy tlumaczylem Kotii obce terminy – czysta wiedza, absolutna pewnosc co trzeba zrobic.
Dojechalismy do wiezy, na ktora Karl popatrzyl z lapczywa ciekawoscia. Ciekawe, jak to jest wiedziec o istnieniu innych swiatow i nie miec mozliwosci do nich zajrzec?
– Jestesmy panu cos winni? – spytalem, kierowany naglym impulsem.
Chociaz, co ja moge mu zaproponowac? Miejscowych pieniedzy nie mam, a ruble tu na nic.
– Co tez pan. – Chlopak znow spojrzal na wieze. – Czas na mnie… nie chcialbym zamarznac.
– A moze… odrobinke?…
Chwile pozniej zrozumialem, ze ludzie sa wszedzie tacy sami – nawet w swiecie rownoleglym.
– No, chyba ze naprawde odrobinke. – Chlopak usmiechnal sie z zaklopotaniem. – Nieczesto mistrz gosci prostego czlowieka.
Pomyslalem, ze Feliks nie byl do konca szczery, gdy pokpiwal sobie z zamilowania Rozy do okreslenia „mistrz”. Jesli nawet sam nie uzywal tego pompatycznego okreslenia, to udawal, ze nie zauwaza, jak nazywaja go podwladni.
– Mistrz z przyjemnoscia pana poczestuje – powiedzialem. – Prosze, niech pan wejdzie.
Jakby w niego piorun strzelil! Juz otwieralem drzwi, a on caly czas patrzyl na mnie stropiony. Potem potrzasnal glowa i zapytal:
– Mistrz zaprasza?
– Wchodz. – Goscinnie otworzylem drzwi na osciez.
Pewnie z podobnym uczuciem zarliwy katolik wchodzi do palacu papieskiego. Chlopak dlugo otrzepywal nogi ze sniegu, w koncu ostroznie wszedl i popatrzyl na elektryczne lampy, z taka zachlannoscia, z jaka Kotia gapil sie na latarnie na balustradzie.
– Przyniesiesz nam? – poprosilem Kotie. – Dobra?
– Dobra. – Kotia skinal glowa.
Zniknal na chwile i wrocil z koniakiem i trzema kieliszkami. Woznica wypil koniak jak wode. Nie, alkohol go teraz nie interesowal.
– Mistrzu, czy moge popatrzec na wasz swiat?
Zerknalem na Kotie, ale on tylko wzruszyl ramionami: „Sam decyduj”.
– No… chyba tak… – Podszedlem do drzwi, ktore prowadzily do Moskwy. – Niedlugo!
Widzieliscie kiedys, jak czlowiek wpatruje sie zachwycony w wysypisko smieci i deszcz?
Byla gleboka noc. Widok za drzwiami byl nie lepszy niz w Kimgimie – ciemnosc, bloto, niewyrazne sylwetki domow, w kilku oknach swiatlo. W dodatku latarnie wzdluz drogi sie nie palily.
Ale woznica chlonal ten widok z entuzjazmem pierwszego widza braci Lumiere. W koncu niechetnie odwrocil sie od drzwi, przylozyl dlon do piersi.
– Dziekuje, mistrzu. Zawsze… zawsze marzylem o tym, zeby zobaczyc inne swiaty.
To napuszone zdanie zwalilo nas z nog. Ze sztucznymi usmiechami na twarzy odprowadzilismy chlopaka do jego drzwi, do Kimgimu. Nawet mu pomachalismy.
A gdy zamknalem drzwi, obaj nagle poczulismy straszliwa bezsilnosc.
Ja oparlem sie o sciane.
Kotia po prostu siadl na podlodze i zaczal wycierac okulary rekawem.
– I jak ci sie widzi… ich swiat? – zapytalem.
– Swiat? Masoni! – powiedzial twardo Kotia. – Swiatowy spisek! Potwory! Cholera ciezka, po co ja tu przyjezdzalem?! – W jego glosie zabrzmiala autentyczna udreka.
– Cos ty?
– Co ja, co ja… Jestes teraz straznikiem miedzy swiatami, tak? Lapiesz noze w locie, leczysz rany, zbierasz clo… Co ja tu robie? Jestem nikim, a imie moje nikt! I nawet nie moge o tym opowiedziec, bo przyjdzie do mnie funkcyjny i urwie mi glowe!
– Kotia…
Naprawde czulem sie glupio. Dostalem nie wiadomo przez kogo przygotowany los. A Kotia zapomnial, ze bylismy przyjaciolmi. I mimo wszystko czulem sie winny.
– Wszystko maja nagrane, wszystko obstawione! – nakrecal sie dalej Kotia. – Wszedzie sami swoi, i fryzjerzy, i fizylierzy! Prosci ludzie miotaja sie jak ryby na piasku, a oni nie wiedza, co z forsa robic!
To bylo niesamowite. Nigdy w zyciu nie spotkalem sie z klasowa nienawiscia. Zreszta, miedzy mna i Kotia nigdy nie bylo zadnej roznicy! Dopiero teraz pojalem, co czul drobny sklepikarz, gdy w pazdzierniku 1917 roku przyszedl do niego rewolucyjnie nastawiony marynarz.
– Kotia…
– Idz w cholere! – zawolal Kotia, co dla niego bylo straszliwym przeklenstwem. – Ladniescie sie urzadzili, mistrzowie-funkcyjni!
Ostatnie slowa wymowil z taka pogarda, z jaka oszalaly antysemita moglby wykrzyknac: „Zydy parchate!”.
– Sluchaj, przeciez ja sie nie pchalem…