monotonie. Ujrzelismy pierwsze pietrowe i dwupietrowe budynki, jeszcze nie mieszkalne, ale tez juz nie fabryczne; w niektorych oknach palilo sie swiatlo. Od drogi, ktora jechalismy, odchodzily w rozne strony waskie uliczki.
Sniegu bylo tu mniej, od czasu do czasu sanie przerazliwie zgrzytaly na kamieniach. Skrecilismy. Droga biegla teraz lekko pod gore i zaczela sie wic. Wokol nas wznosily sie duze domy otoczone ogrodami. W ktoryms oknie ujrzalem ludzka postac – kobieta nalewala herbate – i zrozumialem wreszcie, czego tak bardzo mi tu brakowalo: normalnych ludzi. Szalona babka o nazwisku Biala, jej debilna sluzba, zabojcy w czerni, nawet Feliks, ktory wyskoczyl jak diabel z pudelka, oni wszyscy nie byli ludzmi, lecz aktorami teatru absurdu. Tak samo niesamowitymi, jak potwor wysuwajacy macki na brzeg, czy spieszacy mu na spotkanie czolg, tylko ze w ludzkiej postaci.
A kobieta pijaca herbate byla prawdziwa! Zwyczajna! Najbardziej prawdziwe sa wlasnie rzeczy zwykle i banalne. Nawet ta mysl byla prawdziwa – dlatego ze tak strasznie banalna.
Mimo poznej pory, w tej czesci miasta na ulicach bylo sporo ludzi. W ogrodzie pietrowego domku z dziesiec osob, dorosli i dzieci, bawilo sie sniezkami. Pomachali do nas, obrzucili sniegowymi kulami i radosnie wykrzykiwali jakies zyczenia, nie zrozumialem tylko z jakiej okazji.
– U nas sa teraz swieta – powtorzyl Feliks.
– Ja tez nie mialbym nic przeciwko temu, zeby porzucac sie sniezkami – powiedzial ponuro Kotia.
– Zaraz sie rozgrzejecie. Jestesmy na miejscu.
Sanie zatrzymaly sie przed przysadzistym budynkiem na szczycie wzgorza. Architektonicznie przypominal stary rosyjski dworek – pietrowy centralny budynek i dwa parterowe skrzydla. Na placyku przed budynkiem snieg byl rozjezdzony i zdeptany, widzialem liczne slady kol i ploz. I ciagle te same latarnie. Jasne swiatlo w oknach, poruszajace sie cienie za roletami i przytlumiona muzyka. Albo na nas czekano, albo zauwazono zblizajace sie sanie, w skrzydle domu bowiem otworzyly sie drzwi i do san podbiegl mlody chlopak – mial rozpieta koszule, lekkie pantofle, ale szyje owinieta szalikiem.
– Wrocilem – oznajmil Feliks, zeskakujac z san i rzucajac chlopakowi wodze. – Wszystko w porzadku?
– Tak! – odparl chlopak, zerkajac na nas z ciekawoscia. – Wyprzegac?
– Wyprzegaj.
Ja i Kotia poszlismy za Feliksem do wejscia do glownego korpusu. Chlopak zaprowadzil konie do wielkiej bramy w prawym skrzydle.
– Dlaczego nie macie samochodow? – nie wytrzymalem.
– Dlatego ze nie ma tu ropy – odpowiedzial Feliks.
Pomyslalem, ze na kazde pytanie znajdzie taka idiotycznie prosta odpowiedz. Dlaczego nikt nie spaceruje? Bo zimno. Dlaczego nie ma samochodow? Bo nie ma benzyny.
– Na czym polega sens zycia? – zapytalem zlosliwie.
– Nie drwij – burknal Feliks. – Caly sens naszego zycia to solidne wykonywanie swojej funkcji.
– To mi sie nie podoba.
– Przywykniesz.
To byla restauracja. Nie taka jak w hoteliku, z atmosfera malego europejskiego klubu. O, nie! To byla Restauracja przez duze „R”, w stylu hulajacych kupcow i robotnikow partyjnych. To byla knajpa! To bylo cos rownie wulgarnego jak restauracja „Praga” na Nowym Arbacie. Takie restauracje istnialy w Rosji przed rewolucja, szczesliwie przetrwaly NEP (byc moze wlasnie w takich „szumiala” dziarska babka-zlodziejka Roza Biala), przebiedowaly czasy Stalina i lata wojny, okrzeply i zmeznialy w epoce uprawy kukurydzy i brezniewowskiego zastoju, zmienily dziesiatki wlascicieli w czasie pieriestrojki i szczesliwie weszly w trzecie tysiaclecie.
Kicz jest niesmiertelny.
W tej restauracji byly kolumny. I krysztalowe zyrandole, a takze materialowe tapety na scianach. I posagi nagich kobiet o pustych oczach gotowanych ryb. I biale wykrochmalone obrusy. I krysztaly, i porcelana, i srebrne sztucce, i kelnerzy w czarnych smokingach i bialych koszulach, uprzejmi i dumni.
Powiecie, ze tak wlasnie powinno byc? Ze restauracja musi roznic sie od kawiarni, baru czy zakladu z kuchnia narodowa? To prawda. Ale tutaj wszystkiego bylo za duzo – i krysztalu, i srebra, i krochmalu. Zastala przekroczona cienka granica i pompatyczny luksus przemienial sie w megakicz.
Goscie pasowali do tego zakladu. Przypomnialem sobie uprzejmego listonosza, ktory przywiozl mi informatory celne – byl tak samo blyszczacy, rasowy, dzentelmenski. Jak lokaj z angielskich filmow.
Tutaj ludzie sie bawili. Przy niektorych stolikach jedli i pili arystokraci, wystarczylo na nich spojrzec, zeby zrozumiec: nie nasi! Miejscowi! Stad, z tego swiata, gdzie nie ma ropy, gdzie jezdzi sie saniami, a na brzeg wylaza potwory morskie. Ale posrodku sali, przy ogromnym stole biesiadowalo towarzystwo, ktore widuje sie w drogich moskiewskich restauracjach. Szef mojej firmy obowiazkowo urzadzal przed Nowym Rokiem wielka impreze firmowa, i to zawsze w jakims tam „Metropolii”, jakby nie mogl przeznaczyc tej forsy na premie dla pracownikow. No wiec w „Metropolii” siedzieli wlasnie tacy, jak tutaj. Napakowani, ale z brzuszkiem (albo odwrotnie: z brzuszkiem, ale napakowani), krotko ostrzyzeni, z niezmienionym, jakby wyrzezbionym usmiechem. Tacy jak oni poczatkowo zachowuja sie bardzo przyzwoicie, ale potem caly ten blichtr spada z nich razem z trzezwoscia i przemieniaja sie w ludzi, ktorymi byli dziesiec lat temu: w drobnych bandytow. Tylko zamiast polskiego napoleona wala teraz camusa, i rzygaja nie na malinowe marynarki, lecz na marynarki od Brioni.
Towarzyszace im kobiety byly… adekwatne. Dlugonogie (w czym nie ma nic zlego), ladne (i bardzo dobrze), o oczach pustych i blyszczacych jak bombki choinkowe. Byly zabawkami i calkowicie je to urzadzalo. Z nudow otwieraly butiki (sklep to interes, butik – kaprys), cale dnie spedzaly w fitness clubach, popijajac herbatki ziolowe i cwiczac na egzotycznych sprzetach; zdobywaly nikomu niepotrzebne wyzsze wyksztalcenie na platnych studiach (szczegolna popularnoscia cieszyla sie psychologia i management).
Mowcie, co chcecie, ale to byli nasi!
Feliks poprowadzil nas przez sale (zauwazylem, ze kelnerzy na jego widok jeszcze bardziej sie prostuja, choc wydawaloby sie to niemozliwe), potem korytarzem obok kuchni, gdzie huczalo i szumialo, gdzie unosily sie wspaniale aromaty, i schodami na pierwsze pietro (sluzba przywierala do scian, przepuszczajac nas). Restauracja przypominala szkatulke z podwojnym dnem, w ktorej schowano znacznie wiecej, niz mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka.
W koncu Feliks otworzyl wysokie dwuskrzydlowe drzwi i wprowadzil nas do gabinetu – znacznie mniej pompatycznego niz restauracyjna sala. Biurko bylo zawalone papierami, krzeslo z twardymi poreczami i wysokim oparciem, ale dla foteli w stylu empire i owalnego stolu rowniez znalazlo sie tu miejsce.
– Siadajcie. – Feliks wskazal krzesla i nacisnal przycisk w biurku. Kilka chwil pozniej do gabinetu zajrzal kelner, najwyrazniej czekal pod drzwiami. – Dla mlodych ludzi prosze przyniesc porzadna kolacje. Canneloni z indykiem, baranie zeberka z fasola… zupe… – Feliks popatrzyl na nas uwaznie i zadysponowal: – Zupe cebulowa dla obu. I dla nas wszystkich grzane wino.
– Grzane wino juz niosa – odparl z godnoscia kelner. – Na dworze bardzo sie ochlodzilo, panie dyrektorze.
– A do rana zasypie drogi – przyznal Feliks. – Widzielismy krakena na brzegu. Poslij kogos na policje, moze uda sie kupic macki.
– Wysle Friedricha. – Kelner skinal glowa.
To chyba nie byl szeregowy pracownik. Moze kierownik zmiany, kierownik sali, czy jak sie u nich nazywa. Zauwazylem tez, ze na Kotie spojrzal niemal obojetnie, za to na mnie z wyraznym szacunkiem. Czyzby naprawde cos wyczul?
Drugi kelner przyniosl nam grzane wino na tacy – duze pekate kubki i dzban zawiniety w recznik.
Kelnerzy wyszli, zostalismy sami. Z przyjemnoscia upilem lyk goracego wina. Po dwudziestu minutach podrozy w saniach nie mozna bylo wymyslic nic lepszego. A potem spytalem:
– Feliksie, kim jestes?
– Funkcyjnym. Restaurator funkcyjny.
– Cos w rodzaju kucharza? – zapytal Kotia.
– Gotowac rowniez umiem – przyznal cierpko Feliks. – Ale ja odpowiadam za restauracje jako calosc. Wystroj wnetrz, personel, kuchnia…
– Wystroj… – powiedzial w zadumie Kotia. – Rozumiem.