tylko latarnie sie pala. Domy pozamykane.
– No… Przeciez nie ma sezonu – powtorzyla Roza. Jej spojrzenie stalo sie zalosne i stropione. – Tak sie zwykle dzieje zima w malych nadmorskich hotelach. A mieszkancy… tez sie porozjezdzali.
Kotia zerknal na mnie i skinal glowa.
– Rzeczywiscie, czas na nas. Bardzo nam bylo… – Spojrzal na Pietie, ktory melancholijnie maczal szmate w misce. Woda zabarwila sie na czerwono. Kotia przelknal slowo „milo” i dokonczyl: – Pania poznac.
I wtedy do drzwi ktos zastukal. Roza Dawidowna drgnela. Pietia upuscil szmate i zastygl z otwartymi ustami, z kuchni wyjrzala Klawdia.
– Jesli wrocili… – zaczela Roza. – Ale przeciez zdola nas pan obronic, Kiryle Danilowiczu?
Wzruszylem ramionami. Roza spojrzala na zyrandol i ten sie zaswiecil. Dumnie uniosla glowe, podeszla do drzwi i otworzyla je na osciez.
W przedpokoju zaklebila sie para, nawet zawirowaly sniezynki. Przed drzwiami stal czlowiek w szarym plaszczu z baszlykiem, w wysokich butach i futrzanej czapie. Mogl miec czterdziesci lat, moze troche wiecej. Wygladal na strwozonego, ale gdy nas zobaczyl za plecami Rozy, na jego twarzy odmalowala sie ulga.
– Mistrz? – powiedziala ze zdumieniem Roza. – O… dobry wieczor.
– Za hotelem jest piec trupow – powiedzial mezczyzna, nie tracac czasu na przywitania.
– To straszne, Feliksie! – Roza zalamala rece. – Jacys szalency zaatakowali hotel! Szukali mlodego mistrza…
– Szukali mnie – ucial Feliks. – Chodzmy, mlody czlowieku. Jest pan sam?
– Z przyjacielem.
Feliks sie skrzywil.
– Coz, wezme was obu. – Odwrocil sie do staruszki. – Rozo Dawidowna, niech pani bedzie ostrozniejsza, bardzo pania prosze. Sama pani rozumie, jak bardzo bedzie nam pani brakowac, jesli zdarzy sie cos nieodwracalnego.
– O, Feliksie…
Nie mialem ochoty kontynuowac tej rozmowy i marnowac czasu. Chwycilem Kotie za rekaw i pociagnalem za soba. Pietia popatrzyl na nas z nieukrywana ciekawoscia, Klawa szybko sie przezegnala, Roza Biala odprowadzila Feliksa wzrokiem pelnym uwielbienia.
Wyszlismy w zamiec.
Powoz stal tuz przed wejsciem. Zwykly faeton, tylko z podniesionym dachem (znowu sypalo) i nie na kolach, lecz na plozach, zaprzezony w dwa konie. Lejce owiniete na niepozornym slupku przy wejsciu do hotelu. Jasna latarnia, przymocowana po prawej stronie powozu pieknie oswietlala lezace dziesiec metrow dalej ciala, juz przyproszone sniegiem.
– Duzo bajek naplotla wam Roza Dawidowna? – zapytal Feliks, zamykajac za soba drzwi powozu.
Kotia zasmial sie nerwowo, a ja powiedzialem z ulga:
– Duzo. Ze urodzila sie w tysiac osiemset szescdziesiatym siodmym…
– Wiecznie sie odmladza. – Feliks pokrecil glowa. – No, jaka to roznica, piecdziesiaty siodmy, czy szescdziesiaty siodmy? To nie, zeby tylko sklamac… I pewnie powiedziala, ze byla kierowniczka hotelu?
– Pomocnikiem kierownika.
– Byla pokojowka. Byla pokojowka i pokojowka zostala. Jej hotel to marzenie pokojowki – czysto, cieplo i ani jednego goscia. – Feliks sie skrzywil. – Wsiadajcie, chlopcy. Nie mamy tu nic do roboty.
– Nazwala pana mistrzem… – Nie dokonczylem, ale Feliks zrozumial moje pytanie.
– Jeszcze jedno klamstwo. Mistrzowie… to trzeba miec wyobraznie… Jestesmy jedynie funkcyjnymi. No, wsiadzcie wreszcie do san, jeszcze zdazymy sie nagadac!
10.
Pogoda byla straszliwa. To zamiec ciskala krotkimi snieznymi pociskami, to wiatr cichl i z nieba zaczynaly spadac wielkie bozonarodzeniowe platki sniegu, tylko po to, zeby minute pozniej zmienic sie w drobne lodowe kulki, ktorymi porywisty wiatr chlostal droge. Konie szly rowno, sanie jechaly kolyszac sie lekko. Tylne siedzenie w saniach przypominalo waska kanapke z futrzanym pledem, a nogi przykrylismy czyms w rodzaju baranicy. Nigdy wczesniej nie jezdzilem saniami i nie spodziewalem sie takich wygod.
Odjechalismy trzy kilometry od hotelu, a smetne ceglane budynki nadal ciagnely sie wzdluz nabrzeza, ulice nadal byly absolutnie puste – zywego ducha! Ladnie bysmy wygladali, gdybysmy probowali pokonac cala te droge na piechote!
– Nazywam sie Kiryl – przedstawilem sie poniewczasie. – A moj przyjaciel to Konstanty. Jestesmy z Moskwy.
– Bardzo mi milo – powiedzial Feliks beznamietnie.
– Feliksie, dlaczego nikt tu nie mieszka? – zapytalem, uparcie usilujac podtrzymac rozmowe.
– To dzielnica fabryczna – odpowiedzial Feliks. – Strefa przemyslowa. A teraz sa swieta.
– I co, nie ma tu zupelnie nikogo? – nie ustepowalem. Feliks sciagnal lejce, zatrzymujac konie. Ciekawe doznanie – majac doswiadczenie z samochodami, nauczylem sie, ze zatrzymac mozna sie w kazdej chwili, a sanie przejechaly jeszcze jakies piecdziesiat metrow, zanim ostatecznie stanely.
– Naprawde chcesz wiedziec? – zapytal Feliks.
Skinalem glowa. Twarz Feliksa byl powazna, nawet ponura. Gdyby powiedzial, ze miasto okupuja kosmici, ze zajely je wampiry, albo przetrzebila dzuma, uwierzylbym mu.
– Rozejrzyj sie. Jaki idiota spacerowalby w taka pogode po nabrzezu?
Chcialem cos odpowiedziec, ale nie znalazlem slow.
Feliks sie usmiechnal, ale wtedy od strony morza dobiegl glosny plusk, jakby o brzeg uderzyla ogromna fala, i ten dzwiek zmyl usmiech z twarzy Feliksa.
– Jest jeszcze jeden powod! – krzyknal, mocno uderzajac konie lejcami.
Konie skoczyly do przodu, tak ze mnie i Kotie odrzucilo na oparcie kanapy. Przechylilem sie i zobaczylem, jak za balustrada, za rzedem latarni, na wodzie kolysze sie cos okraglego, ciemnego, obsypanego fosforyzujacymi blyskami, jak dlugie macki wyciagaja sie w strone miasta.
Sanie mknely tuz przy scianie budynkow fabrycznych, jak najdalej od wody. Cielsko gigantycznej osmiornicy poruszalo sie daleko z tylu.
– Nie bojcie sie – powiedzial Feliks, nie odwracajac glowy. – One boja sie swiatla i nigdy nie wychodza na droge.
Musze przyznac, ze nie spodziewalem sie czegos takiego. Ten obcy swiat byl zbyt podobny do naszego. Tutaj moglyby zyc tygrysy i niedzwiedzie, ale nie smoki czy gigantyczne osmiornice!
– Dokad wlasciwie jedziemy? – spytalem.
– Do mnie. Jestesmy prawie na miejscu.
Sanie skrecily w szeroka ulice, zupelnie niepodobna do waskich zaulkow rozdzielajacych korpusy fabryk. Ulica byla oswietlona identycznymi latarniami jak te na nabrzezu.
Na wprost nas cos zahuczalo, zaloskotalo i swiecac jasnymi reflektorami, pedzilo ku nam. Cos metalowego, na wielkich kolach o dwumetrowej srednicy, pomiedzy ktorymi groznie wznosil sie przysadzisty pancerny korpus z kilkoma lufami – albo ckm, albo dzialka malokalibrowe.
Feliks zjechal na pobocze i ryczaca machina przemknela obok nas. Ostro zapachnialo chemia. Nie byla to zwykla won benzyny, lecz cos zupelnie innego, troche spirytus, a troche amoniak.
– Omal nas nie rozjechal – burknal Feliks i odwrocil sie do nas. – Coscie tak przycichli? Czolgu nie widzieliscie?
– U nas sa inne czolgi – powiedzial cicho Kotia. – Jezdza za miastem. Powoli. I na gasienicach.
– U was mozna tez spacerowac po nabrzezu. – Feliks sie usmiechnal.
Na brzegu, tam gdzie pomknal kolowy czolg, rozlegl sie terkot, jakby zaczela dzialac wielka maszyna do szycia.
Im bardziej oddalalismy sie od brzegu, tym bardziej miasto wokol nas ozywalo, tracac smetna geometryczna