– Gdybys odmowil, tak. Ale nie odmowiles. Ty sam chcesz sie tam dostac. Prawda?
Logika to dobra rzecz. Tylko podla.
– Dlaczego oni gineli?
– Dokladnie nie wiem. W budynku jest osrodek kontrolny przy wejsciu, wpuszcza ludzi i poddaje jakiejs probie. Jedynie czesciowo kontrolowalem sytuacje. Jedni wytrzymali dluzej, inni byli likwidowani od razu. Poniewaz jestes funkcyjnym…
– Bylym! – nie wytrzymalem.
Robot zamilkl i cierpliwie wyjasnil:
– Nie ma bylych funkcyjnych. Jestes funkcyjnym i masz znacznie wieksze szanse przejsc. Oceniam je jako jeden do trzech.
– Dzieki za pocieszenie… A co to za mechanizm oceny?
– A, taki kaprys.
Nie wytrzymalem i parsknalem smiechem. Umierajaca, ale msciwa metalowa puszka z poczuciem humoru! Wspanialy sprzymierzeniec, wlasnie to, czego potrzebuje!
– Ulzylo ci? – zapytal robot, cierpliwie odczekawszy, az przestane rzec.
– Tak, troche odpuscilo… – Podnioslem z ziemi automat. – Daleko trzeba isc?
– Piec minut. Prawie doszedles do budynku.
– Mozesz mi cos poradzic? Jak przejsc przez ten… osrodek kontrolny?
– Nie. Nawet nie wiem czy powinienes klamac, czy mowic prawde.
– Wiec beda mi tam zadawac jakies pytania?
– Prawdopodobnie. Zapewne budynek posiada wlasny rozum.
– Wysmienicie! A my tu sobie stoimy i rozmawiamy o nim? A jesli on nas slyszy?
– Mysle, ze to nie ma zadnego znaczenia.
– W takim razie chodzmy – powiedzialem ostro. – Wystarczy tej… paplaniny.
– Jesli uda ci sie przejsc, musisz wydac rozkaz, zeby mnie wpuszczono – powiedzial robot.
– A jesli nie wydam? Co wtedy?
– Wtedy zostane na zewnatrz – odparl smetnie robot. – Gdy uplynie termin mojego istnienia, podejde do przepasci, ona najbardziej odpowiada moim celom, i rzuce sie w dol. Byloby nierozsadnie zostawiac otwarte to, na co moga natknac sie aborygeni. Poza tym nie chce, zeby moje cialo rozebrali na czesci miejscowi majstrzy. Pozostaje mi tylko jedno, zaufac ci.
– Chodzmy – powiedzialem.
– Idz za mna.
Z robotem szlo sie latwiej. Bez wzgledu na to, jaka sila i zrecznosc kryla sie w jego metalowym ciele, byl bardzo ciezki i toporny i, chcac nie chcac, wybieral szeroka i pewna sciezke.
– Sa tu zwierzeta? – zapytalem.
Robot odpowiedzial po dluzszej chwili milczenia.
– Tak. Mieszkaly tu wilki, ale odeszly. Na drugim zboczu mieszka rodzina lisow. Lubie je obserwowac.
– Nie boja sie?
– Przywykly. Poruszam sie, ale nie pachne czlowiekiem.
Oczyma wyobrazni ujrzalem, jak ta karykaturalna machina przykuca w poblizu lisiej nory i zastyga. Mijaja godziny, dni, a robot jest nieruchomy, tylko slabo swieca mu sie oczy. Lisy przestaja sie go bac i zaczynaja swobodnie przechodzic obok niego. Stary, madry lis, glowa rodziny, jako pierwszy podchodzi do niego i sika na metalowa stope, uznajac robota za nieszkodliwy element wyposazenia. Robot sie nie porusza. Wiosna male liski bawia sie wokol jego nog zapadnietych w ziemie. Robot jest nieruchomy. Tylko oczy, po ktorych splywaja krople deszczu, migocza w ciemnosci nocy…
– Nie bylo ci tu za wesolo, co?
– Wojna nigdy nie jest wesolym zajeciem.
– A kim byla tamta dwojka? Twoi towarzysze?
– Roboty.
– Rowniez… oparte na ludzkim umysle?
– Tak. Oparte na umyslach moich dzieci, zabitych przez funkcyjnych.
O nic wiecej nie pytalem.
Kilka minut pozniej z mgly zaczal sie wylaniac wiezowiec. Najpierw poczulem chlod – jakby cos ogromnego i ciezkiego zaslonilo ukryte w chmurach slonce, zawislo niczym milczacy, obojetny ogrom. Robot zwolnil kroku.
Liczne wieze drapacza chmur laczylo cos w rodzaju wspolnego stylobatu – wygieta lukowo podstawa, rozmiarem i ksztaltem przypominala budynek Sztabu Generalnego na placu palacowym w Petersburgu. Posrodku, tam gdzie w budynku Sztabu miesci sie luk, tu byly przezroczyste drzwi – tak duze, ze moglaby przejechac przez nie ciezarowka, i mimo to ginace na tle budynku. Rzecz jasna, budynku nie zbudowano z kamienia, gladki, szary material mogl byc betonem, ale mogl tez byc tworzywem, nieposiadajacym odpowiednika w moim swiecie. Okna w stylobacie znajdowaly sie na wysokosci dziesieciu metrow nad ziemia.
Spojrzalem w gore i zobaczylem we mgle skrecone platki wiez. Stalismy teraz w samym srodku gigantycznej rury przebijajacej chmury i odnioslem wrazenie, ze tu, niczym w oku cyklonu, widac czyste niebo.
– Wejscie jest przed toba – oznajmil robot. – Ja nie moge podejsc, istnieje ryzyko, ze zostane zlikwidowany.
– Aha…
– Podejdziesz do szklanych drzwi, one sie otworza, a ty wejdziesz do srodka. Zostana ci zadane jakies pytania. Niestety, nie moge sczytac informacji w zaden dostepny mi sposob, bedziesz stal plecami do mnie, a te drzwi nie wibruja od drgan dzwiekowych.
– Szkoda. – Wyjalem paczke papierosow; ziemskie juz mi sie skonczyly, ale wlozylem do paczki miejscowe.
– Uspokoj sie – powiedzial lagodnie robot. – Odprez. Masz duze szanse, jest w tobie istota funkcyjnego i gmach powinien to wyczuc. Poza tym zobaczyles go od razu, a ci, ktorzy tu przychodzili, musieli sie przez kilka minut wpatrywac, zeby postrzec otaczajaca ich rzeczywistosc. Mysle, ze masz szanse.
– Dziekuje. – Zaciagnalem sie gleboko kilka razy. – Co za radosc.
– Mysle, ze nie warto strzelac. Automat mozesz wziac, ale nie zdolasz wyrzadzic nim krzywdy budynkowi. I nie zapomnij mnie wpuscic.
– Nie boj sie, zelazny – wymruczalem. – Bedzie dobrze. Robot nie odpowiedzial. A ja zaciagnalem sie jeszcze raz, wyrzucilem papierosa i podszedlem do drzwi.
Budynek sprawial przytlaczajace wrazenie. Ziemskie wiezowce, nawet znacznie wyzsze, stoja zwykle w otoczeniu innych gmachow, a piramidy egipskie, zbudowane na pustyni, sa jakby krwia z krwi tamtej ziemi. Ten budynek na szczycie gory zupelnie tu nie pasowal. Tak dziecko, bawiac sie, buduje wieze z klockow w najbardziej nieodpowiednim miejscu i mowi: „Bedzie tu stala!”.
Szklane drzwi byly absolutnie przezroczyste, za nimi widnial westybul z dajacymi lagodne swiatlo plafonami na suficie. Posrodku westybulu znajdowala sie niewysoka, siegajaca mi do piersi lada. Wygladalo to tak, jakby za chwile mial sie tu zjawic uprzejmy recepcjonista, stanac za lada i zapytac: „Rezerwowal pan u nas pokoj?”.
Tak, rezerwowalem. W chwili, gdy nie zdolalem wejsc do swojego mieszkania. Gdy obszczekal mnie moj wlasny pies, dowod rozsypal mi sie w rekach, a moj ojciec nie poznal mnie po glosie. Mam prawo przejsc przez te drzwi i zrobic to co uznam za stosowne!
Gdy do drzwi zostalo juz tylko kilka krokow, zobaczylem, ze szybe przecina szczelina i skrzydla drzwi rozjechaly sie na boki. Jak prymitywnie! Przeciez moglyby zniknac, splynac w podloge, czy rozsunac sie jak przeslona w aparacie. A tu zwykle rozsuwane drzwi, jak w pociagu…
Przelknalem sline i wszedlem do westybulu.
Bylo cicho i cieplo. Powietrze lekko drzalo, dzialala niewidoczna wentylacja. Odruchowo rozejrzalem sie, szukajac poprzednich gosci. Co spodziewalem sie zobaczyc? Rozkladajace sie ciala, szkielety? Rzecz jasna nic takiego nie bylo.
Zrobilem jeszcze jeden krok, drzwi za moimi plecami zasunely sie cicho.
– Prosze podejsc do lady.