I wlasnie dlatego tak lubimy ladne obrazki.
Platforma pedzila miedzy pietrami, dostosowujac bieg do wszystkich wygiec wiezowca. Obok nas przelatywaly kolejne pietra, jakies szklane witryny, szafy, gabloty… Przemknely i zniknely szkielety dinozaurow, wypchany mamut, niezgrabny parowoz…
Muzeum. To naprawde bylo muzeum. Bardzo odpowiednia dekoracja do czegos wesolego, ale nie do Najwazniejszej Bitwy.
Niepotrzebnie krazyl wokol tego budynku robot o ludzkiej swiadomosci, niepotrzebnie ja pragnalem tu dotrzec. Potrzebne mi bylo serce funkcyjnych, a muzeum srednio sie nadawalo do roli sztabu generalnego czy palacu wladzy.
Zapewne ten budynek jest dla nich cenny, nie na darmo stoi w ich ojczystym swiecie. Zbior roznych rzadkich okazow i ciekawostek, magazyn obcej, przerobionej i wypaczonej historii. Ale nawet gdyby jakims cudem udalo mi sie go zniszczyc, byloby to dla nich jedynie male, choc nieprzyjemne uklucie.
Nie znalazlem serca ciemnosci. Prosze mi wybaczyc, Ekscelencjo Rudolfie, nie udalo sie. Probowalem, ale…
Prasa powietrza naciskala coraz bardziej – a przeciez chyba nie przyspieszylismy… Zadarlem glowe i ujrzalem nasuwajacy sie szybko sufit. Winda przemknela przez caly budynek i teraz zostaniemy splaszczeni na placek. A moze wydalem niewlasciwy rozkaz, moze mechanizmy budynku potraktowaly slowa „na sama gore” jako mozliwosc zmiazdzenia nas? O matko, ale dlaczego…
Sufit rozjechal sie nad nami i platforma zaczela hamowac. Podrzucilo mnie i zakolysalo, teraz ledwie dotykalem platformy nogami, prawie wisialem w powietrzu. Gietka metalowa reka zlapala mnie mocno za ramie, przycisnela do metalowego ciala.
Platforma wyhamowala.
– Dziekuje… Anatolu… – wymruczalem, z ulga czujac twardy grunt pod nogami. – Jeszcze raz dziekuje.
Robot milczal, rozgladajac sie. Odsunalem sie od jego cieplego, gladkiego boku i poszedlem za nim.
Dach jak dach, calkiem zwyczajny.
Chyba nawet mial brzegi i byl lekko nachylony. Jest tez ogrodzenie, ale jakos nie mam ochoty ogladac go z bliska, mimo ze wysokosc maskowaly chmury – dach budynku wystawal z warstwy chmur.
Dziwne, nierealne uczucie…
Jakbym stal na pokladzie plynacego po niebie statku. Szare kleby fal, ziemia w oddali – moglem zobaczyc miasto, dostrzeglem nawet biblioteke w plataninie zaulkow. Nieco z boku sa gory, przechodzace w rowny jak stol plaskowyz… To wlasnie tam szedlem, usilujac zrozumiec jak znalazlem sie w tym swiecie i co powinienem zrobic. Obok wynurzaly sie z chmur szczyty innych wiezowcow, tworzacych wachlarz – ponad dwadziescia stykajacych sie placykow, ponad dwadziescia swiatow. Pomyslalem, ze w porownaniu do nieskonczonosci to tak naprawde niewiele. Po co tracic sily i wiedze na podboj kolejnego swiata, rozprawienie sie z uparta Opoka czy walke z ojczyzna Anatola? No po co, w jakim celu to robia? Nauczyc sie podrozowac miedzy swiatami, podporzadkowac sobie przestrzen i czas, a wszystko w imie idiotycznej pierwotnej ekspansji… Co nimi kieruje?
– Wydalem niewlasciwy rozkaz – powiedzialem do robota. – Wybacz. Polecic, zeby zawiezli nas na dol?
– Rozkaz byl prawidlowy – odparl robot. – Zawieziono nas na dach dlatego, ze to bylo potrzebne.
– Komu?
Robot milczal.
– Tam na dole wspomniano o jakims kustoszu – oznajmilem, odsuwajac sie od robota na dwa kroki. Powierzchnia dachu byla twarda, chropowata, nachylenie prawie niedostrzegalne, ale mimo to czulem strach. – Kto to moze byc? Kustosz muzeum? Stroz?
– Aniol – powiedzial w zadumie robot.
– Aniol stroz? – Rozesmialem sie. – Dobrze byloby miec takiego… Zreszta czasem mi sie wydaje, ze go mam i chyba sie ze mna nie nudzi.
– Badz cicho – powiedzial ostro robot. – Aniol nadchodzi.
Odwrocilem sie i popatrzylem na to, co on.
I nogi sie pode mna ugiely.
Po grzaskiej wacie chmur szedl do nas aniol. Dwa razy wiekszy od czlowieka, w lsniacej bialej szacie, z mieczem ognistym w reku. Za jego plecami leniwie tlukly powietrze dwa snieznobiale skrzydla. Wlosy aniola spadaly bialymi lokami na ramiona, spod lejacej sie szaty wystawaly bose stopy. Aniol czasem zagarnial nimi strzepy chmur, a czasem kroczyl w powietrzu. jego oczy, ogromne, madre, a przy tym ludzkie, patrzyly prosto na nas.
– Odsun sie, czlowieku – powiedzial robot.
Nie musial mnie dwa razy prosic – skoczylem w bok, od razu zapominajac o leku wysokosci, a moje wargi same zaczely szeptac:
– Boze moj, ojcze nasz… Wierze, albowiem nie wierze… to znaczy, wierze, wierze… Boze moj… wierze…
Robot rozlozyl rece i uslyszalem okropny zgrzyt, jakby tarly o siebie metalowe plyty. A potem zaczal mowic spiewnie i po chwili zrozumialem, ze to wiersz:
W szalenstwie roztrwonienia sil,
I w dniu przeprawy ostatecznej,
Pan Bog aniola mi objawil,
A ruchy jego tak stateczne.
Rozlegl sie cichy turkot, jakby kilka maszyn do szycia zaczelo dziurawic iglami material. Na piersi kroczacego aniola pojawily sie krwawe punkty, z poruszajacych sie skrzydel polecialy dlugie, biale piora, lsniaca szata rwala sie na pokrwawione pasy, ktore zabieral wiatr. Robot deklamowal dalej:
Surowy wzrok nie naszych ocz,
Posluszny wyzszym poleceniom,
Nie wiedzac co to bol czy glod,
Nigdy nie zaznal on zwatpienia.
Dwa razy rozlegl sie huk i aniola otulil przezroczysty blekitny plomien. Ogien lepkimi mackami oplotl jego cialo, zapalil wlosy; aniol szedl dalej, nie odrywajac wzroku od szalonego poety.
Jestem czlowiekiem, tak zalosnym,
Zamknietym w swej pulapce ciala,
Lecz doskonalosc mnie nie kusi,
Skoro bez pracy sie dostala.
Plonacy aniol przeszedl przez ogrodzenie i wszedl na dach. Od robota plynal teraz niski ciezki huk, wstrzasajacy otoczeniem. Czulem jak wali mi serce, jak zoladek probuje wywrocic sie na druga strone, poczulem uklucie w prawym boku, w biodrze. Aniol przystanal na chwile, odchylil glowe, jakby zmagajac sie z silnym wiatrem.
W pracy umyslu, duszy, serca,
W bledach, rozpaczy i pokorze,
Tak gorycz pietna niewolnika,
Dusze natchnieniem ci otworzy.
Aniol znow ruszyl do przodu. Robot jakby wystrzelil przed siebie niewiarygodnie wydluzone rece, zlapal aniola za nadgarstki i teraz stali, kolyszac sie i silujac.
I drozszy jest mi bol i tlen,
I blysk ekstazy rzadki, gorzki,