Albo taka Opoka. Nie lubie dyktatur religijnych, ale podobalo mi sie ich uparte pragnienie pojscia swoja droga Poza tym nie podporzadkowali sie funkcyjnym.
Nawet ten wymarly swiat, jesli sie zastanowic, byl bardzo interesujacy. Maja muzeum, ktore mozna zwiedzac przez cale dziesieciolecia, ziemie, na ktorych nikt nie mieszka, ale na ktorych zachowaly sie pozostalosci cywilizacji, ktora zrodzila funkcyjnych i dlatego zginela.
– Co wybierasz? – spytal nie-aniol. – Bierz pod uwage, ze nikt nie przykuje cie do jednego swiata. Po prostu zostaw w spokoju swoja Ziemie, a bedziesz mogl korzystac z uslug innych funkcyjnych, to wielkie szczescie.
– Ty jestes tu najwazniejszy, co?
– Nie mamy najwazniejszego! – odparl z rozdraznieniem nie-aniol. – Jestem kustoszem muzeum. Roznie sie od ludzi, poniewaz czlowiek, nawet funkcyjny, nie przezylby na kontynencie. Ale najwazniejszego u nas nie ma, po prostu nie ma…
– Kuszaca propozycja – powiedzialem w zadumie. – Ale ciezko dokonac wyboru…
– Wiec co wybierasz?
– Cos czwartego. Jeszcze nie wiem… ale jesli dali ci poliniowany papier, pisz w poprzek.
– Obawiam sie, ze wielu bedzie mialo do mnie pretensje – rzekl ze smutkiem nie-aniol. – Zwlaszcza, jesli twoj swiat zniknie. Ale w zaistnialej sytuacji… czwartym wyjsciem bedzie twoja smierc.
Niespiesznie ruszyl z miejsca, a ja podnioslem swoj idiotyczny automat i nie-aniol przystanal.
Czyzby naprawde bal sie tej niepowaznej broni? Po tym wszystkim, co tu widzialem?
– Wiesz, co sobie pomyslalem?… – zaczalem cicho. – Jesli Arkan to wasza sluzba bezpieczenstwa… to na wszelki wypadek powinni obawiac sie rowniez ciebie… Wiec moze jednak ich bron jest dla ciebie niebezpieczna, co, pierzasty?
Oczy nie-aniola rozblysly wsciekloscia.
– Ty nikczemny draniu, ty pomylko sentymentalnego idioty. Rozerwe cie na kawalki, chlopaczku! Strzelaj, ile chcesz, licz na cud, ale cudow nie ma!
Szedl na mnie, nie odrywajac ode mnie oczu z ogromnymi zrenicami. Pozostawaly madre, ale juz nie wygladaly na ludzkie. Czarne skrzydla rozprostowaly sie za jego plecami, a moj palec jakby przymarzl do spustu.
I nagle przypomnialem sobie Marte. Ciekawe, co miala zrobic – i czego juz nigdy nie zdola zrobic – ta Polka?
– Powiedz mi – wyszeptalem – czy to ty
Na ulamek sekundy jego wzrok rozproszyl sie, oczy sie rozbiegaly, noga zmylila krok. Jakby solidnego, doroslego czlowieka, jakiegos tam posla czy ministra zlosliwe oko kamery przylapalo na dlubaniu w nosie i ogladaniu smarkow w trakcie posiedzenia Dumy.
Do moich palcow wrocilo cieplo.
Nacisnalem spust.
Czternascie nabojow.
Jedna dluga seria.
Automat przesunal sie w moich rekach. Zdumiewajace – z odleglosci trzech metrow udalo mi sie poslac we mgle niemal wszystkie pociski.
Tylko jeden wszedl w piers nie-aniola. Tam, gdzie ludzie maja serce.
Zdaje sie, ze to bylo bardzo bolesne.
Nie-aniol opuscil glowe, przylozyl dlon do piersi. Potem oderwal ja i w zadumie spojrzal na krew. Powoli, jakby grawitacja nie miala nad nim wladzy, padl na kolana.
Podszedlem do niego, odrzucajac automat z pustym magazynkiem.
– Moze chcesz zostac… kustoszem muzeum? – zapytal cicho nie-aniol.
– Umierasz? – spytalem i glos mi zadrzal.
– Nie wiem. Moze sie uda… – Nie-aniol glosno wciagnal powietrze. Teraz, gdy kleczal, byl tylko troche wyzszy ode mnie. – Chcesz zajac moje miejsce? Wobec tego dobij mnie.
Pokrecilem glowa.
W jego glosie brzmialo przekonanie, ze zdolam go dobic. Ale ja nie chcialem.
Teraz, gdy ta parodia aniola kleczala przede mna, nadal sciskajac swoj plomienny miecz…
I wtedy zrozumialem, ze on po prostu nie moze wypuscic broni – miecz byl przedluzeniem jego reki.
I pokrecilem glowa jeszcze energiczniej.
Budynek drgnal pod moimi nogami. Co takiego bylo w tych pociskach, skoro funkcyjny i jego funkcja wija sie w konwulsjach, poruszajac niewiarygodna energie, usilujac uratowac nie-aniolowi zycie?
– Nie masz wyjscia – rzekl nie-aniol. – Albo zabijasz mnie i stajesz sie mna, albo ja zabijam ciebie.
– A to juz wybor… – odpowiedzialem.
Podnioslem reke i przesunalem nia w powietrzu, jakbym pisal w pustce slowa nieznanego mi jezyka. Blekitny plomien z cichym szelestem spadl z opuszkow moich palcow.
– Znajde tego, ktory jest u was najwazniejszy – powiedzialem. – Znajde…
– Nie mamy najwazniejszego… – Nie-aniol drgnal i przewrocil sie na bok.
Rozejrzalem sie po raz ostatni. Mala wysepka, loze smierci ludzkosci. Nie czulem ani zlosci, ani strachu. Tylko zmeczenie.
Ogniste znaki portalu plonely przede mna. Zrobilem krok do przodu.
Nie-aniol, kustosz muzeum, mogl umrzec, i mogl sie z tego wygrzebac. Nie mialem za co sie na nim mscic i nie mialem powodow, by mu pomagac.
Odszedlem z tego swiata, nie majac pojecia, dokad ide.
21.
Wszystko powinno miec swoj final. Nie ma nic gorszego, niz uzmyslowic sobie, ze koniec wcale nie jest koncem. Biegacz, ktory przerwal wlasna piersia tasme mety i ujrzal, jak w przodzie naciagaja nowa; zolnierz, ktory rozwalil jeden czolg i dostrzegl za nim jeszcze dwa, dluga, ciezka, wyczerpujaca rozmowa, konczaca sie slowami: „A teraz porozmawiajmy powaznie…”.
Final powinien byc juz chocby po to, zeby mogl nastapic nowy poczatek.
Gdy zobaczylem na gorze gigantyczna wieze funkcyjnych, wierzylem, ze odnalazlem ich serce. Nie wiedzialem, czy zdolam zwyciezyc, ale wierzylem, ze to koniec drogi.
A teraz wygladalo na to, ze droga dopiero sie zaczynala.
Pogrzebalem noskiem buta w kamienistej nawierzchni. Rozejrzalem sie.
Witaj, polskie miasteczko Elblag…
Nie przypuszczalem, ze znow sie tu znajde.
– Kiryl?
Z portalu wyszedlem na plac, obok stolikow kawiarni. Bylo juz chlodno, ale obok kolorowych parasoli staly wlaczone gazowe grzejniki – wysokie, metalowe grzybki z malymi kapeluszami. Jednym slowem, Europa. Usmiechnalem sie, patrzac na wstajaca zza stolika dziewczyne. Wieczor, ciemno, jedyne oswietlenie to plomienie swiec na stolikach i czerwony odblask rozpalonej kratki grzejnika.
– Czesc, Marto.
Mezczyzna siedzacy naprzeciwko niej patrzyl na nas wytrzeszczonymi oczami.
– Witaj, Krzysztofie Przebizynski.
– Zwariowal! – powiedzial z przekonaniem policjant. – Marto, on zwariowal!
– No, nie wiem – odparla w zadumie Marta, przypatrujac mi sie. – Chyba zycie nie oszczedzalo cie przez te dni…
– Dni? – powtorzylem zaskoczony. – Ach tak, rzeczywiscie. Nie oszczedzalo.
Podszedl kelner.
– Prosze pana, chcialbym zamowic porcje waszych firmowych flakow, jakas salatke, moze byc „Cezar” –