tak wlasnie bylo – na stole stala jeszcze jedna butelka po winie, popielniczke na stoliku wypelnialy niedopalki, a sam Dietrich sprawial wrazenie niewyspanego.

– Dzien dobry – powital mnie. – Obrzydliwa pogoda.

– Zauwazylem.

Wszedl sluzacy i zaczal nakrywac do stolu. Swiezy sok, herbata, chleb, ser, kielbasa. Nie bylo nic na cieplo, zreszta, ze zdenerwowania i tak nie mialem apetytu.

– Moze przelozymy to do jutra? – spytal Dietrich. – Bysmy lepiej sie przygotowali… Moge spytac ludzi w majatku. A nuz ktos zgodzi sie pojsc z toba?

– Beda sie bali robota. Zelaznego czlowieka.

– Przeciez to bajki – odparl chmurnie Dietrich. – Takich rzeczy nie ma.

– W naszym swiecie byly. Niedoskonale, rzecz jasna, ale byly. Poruszajaca sie maszyna ze stali, sterowana przez komputer.

– I mogla chodzic na dwoch nogach?

– No… takie chyba tez robili.

– Ale te plotki kraza od pol wieku! Przez ten czas kazda maszyna, nawet gdyby jakas byla, juz dawno by sie zepsula!

Wzruszylem ramionami, posmarowalem kromke chleba maslem, polozylem na niej plasterek zoltego sera i kielbasy.

– Moze polecic, zeby podali zupe? – zapytal Dietrich. – Albo mieso?

– Nie, to wystarczy.

– Zastanawialem sie, co jeszcze moglbys wziac ze soba. Masz tu line. – Dietrich wskazal glowa stol miedzy nami. – Wprawdzie nie jest taka cienka i wygodna jak u Ludzi-nad-ludzmi, ale tez mocna. I noz mysliwski.

Zasmialem sie.

– Nie mam szczescia do nozy. Pewna kobieta, funkcyjna, ciagle dawala mi kute przez siebie noze.

– Kowal-funkcyjna?

– Nie, celnik. Kowalstwo to jej hobby. Pewnie chce sobie udowodnic, ze sama z siebie tez potrafi cos robic. No i ona daje mi w prezencie noze, a ja je gubie. Jeszcze zadnego nie mialem okazji uzyc.

– Ten tez mozesz zgubic – zgodzil sie Dietrich. – Po prostu nie mozna isc w gory bez noza. Jeszcze zapalki.

– Mam.

– Przydadza sie. I mapa. Rysowalem ja w nocy. Moze nie jest bardzo dokladna, ale pomoze ci zorientowac sie w terenie. Co jeszcze… swieczki, masc, bardzo dobra, w razie jakbys upadl, potlukl sie. Tylko nie smaruj nia otwartej rany, bo bedzie pieklo! I zestaw wytrychow. Kiedys zlapalismy zlodzieja, dalismy mu popalic i odebralismy wszystkie narzedzia.

Rozesmialem sie.

– Dietrich… Al, ja nie umiem poslugiwac sie wytrychami! Nie jestem zlodziejem. A tam pewnie nie ma zamkow mechanicznych, juz predzej elektroniczne.

– Kto wie. Nie sa ciezkie, wez. I jeszcze…

Mialem ochote sie rozesmiac, ale spojrzalem na Dietricha i nie zrobilem tego.

– Dobry parasol – powiedzialem.

– Rozumiem, ze glupio isc w gory z parasolem – powiedzial speszony Dietrich – ale na poczatku droga bedzie dosc rowna. Po co moknac bez sensu? A potem, jesli zacznie ci przeszkadzac, to go wyrzucisz.

* * *

Nikt nas nie odprowadzal, gdy wyszlismy z majatku, widocznie Dietrich tak zarzadzil. Deszcz juz nie padal, teraz juz tylko mzylo.

– Tutaj jest stara droga – mowil Dietrich, gdy mijalismy sady pomaranczowe. – Tu jeszcze zbieraja plony, ale za tamten zakret juz nikt nie chodzi. Drzewa zdziczaly, owocow malo. Nikt ich nie zbiera.

– Dlaczego? Przeciez i tak nikt nie widzi wiezy?

– To przez te historie o zelaznym czlowieku. Zreszta, ziemie sa tutaj takie sobie… ciezkie, kamieniste.

Doszlismy do poroslego trawa glazu, ktory najpewniej sturlal sie z gor. Ledwie widoczna polna droga omijala glaz, od tego miejsca wygladala na nieuczeszczana.

– Tu cie zostawie – oznajmil Dietrich.

Zatrzymalismy sie.

– Dziekuje – powiedzialem szczerze. – Dziekuje. Mialem szczescie, ze postanowilem cie odwiedzic.

– Powodzenia, Kiryle. Szkoda, ze jestes z innego swiata.

Czasem tak sie dzieje – poznasz jakiegos czlowieka i nagle rozumiesz, ze moglibyscie zostac przyjaciolmi. Ze on moglby stac sie twoim przyjacielem, moze nawet najlepszym. Ale rozdziela was zycie – to tylko w ksiazkach dla dzieci ludzie na przekor wszystkiemu pozostaja przyjaciolmi.

– Chcialbym wierzyc w to, ze naprawde moge byc twoim przodkiem – powiedzialem. – Nie na darmo jestesmy do siebie troche podobni.

– Nie mam nic przeciwko temu. W naszym rodzie nigdy nie bylo bohaterow, jedynie uparci robotnicy. – Dietrich sie usmiechnal.

– To znacznie wazniejsze.

– Uwazaj na siebie. – Dietrich mocno uscisnal moja dlon, odwrocil sie i ruszyl w strone majatku.

Pomyslalem, ze on faktycznie jest urodzonym liderem. Bo liderem jest nie ten, kto zawsze „na przodzie na bialym koniu”, lecz ten, kto potrafi skierowac innych we wlasciwa strone i umie w pore zatrzymac sie sam.

Postalem chwile, sciskajac raczke duzego parasola, ale Dietrich szedl, nie ogladajac sie, z kazdym krokiem coraz szybciej.

Ruszylem przed siebie.

Kazdy powinien robic to co do niego nalezy. Kazdy powinien uprawiac swoj ogrod. I to nie moja wina, ze w moim ogrodzie bucza olowiane trzmiele.

Parasol sluzyl mi dosc dlugo. W pewnej chwili deszcz przybral na sile i stanalem pod drzewem, dodatkowo oslaniajac sie parasolem. Gdy ulewa znow przeszla w mzawke, poszedlem dalej. Potem zbocze gory zrobilo sie bardziej strome, zarosla lapaly mnie za nogawki i zrozumialem, ze parasol bedzie mi juz tylko przeszkadzal.

Zatrzymalem sie. Wlasnie powial wiatr, wyrywajac mi parasol z rak – podrzucilem go w gore, w wiszacy w powietrzu pyl wodny. Parasol zawirowal i pomknal przed siebie, niczym wielki czarno-bialy motyl.

Lec! Przelec nad dworkiem Ala Dietricha, poszybuj z gor nad ciche miasto, znajdz dziewczyne z biblioteki, ktora wybiegla na ulice bez parasolki, i wyladuj prosto w jej rekach. Niech ona jakos pozna, czyj to parasol, niech sie wybierze do dworu na gorze, zeby oddac go wlascicielowi…

Usmiechnalem sie. No, no, jakie romantyczne mysli.

Zdaje sie, ze dzisiaj bedzie mi goraco.

Szedlem dalej, nie ogladajac sie i o niczym nie myslac. Wspinalem sie, idac jakimis sciezkami, wydeptanymi przez zwierzeta albo utworzonymi przez splywajaca wode. Na szczescie deszcz w koncu ustal zupelnie. Moze dlatego ze szedlem teraz wsrod lezacych na zboczu chmur, w gestej szarej zawiesinie. Bylo cicho, chmura tlumila dzwieki, nawet kamien, ktory uciekl spod moich nog, poturlal sie bezglosnie. Nie jest zle, wspinaczka nie byla taka straszna, zbocze w wiekszosci ukladalo sie tarasami. Wejde.

I wtedy uslyszalem zblizajacy sie dzwiek – ciezki metaliczny krok, dzwieczacy na kamieniach.

Oslupialem. Jednak Andre nie klamal!

To bylo jak w koszmarnym snie, jakby cos takiego juz mi sie przydarzylo, jakbym o tym wiedzial, tylko zapomnial, wyrzucil z pamieci. Przez mgle szedl w moja strone stalowy potwor.

Odwrocilem sie, rzucilem do ucieczki i oczywiscie od razu posliznalem sie na kamieniu. Nogi mi sie rozjechaly, upadlem i uderzylem sie w prawe kolano – noge przeszyl bol. Zaczalem sie zsuwac po zboczu, zdzierajac sobie podbrodek na kamieniach, orajac palcami ziemie i nie znajdujac punktu oparcia. W koncu z przerazeniem poczulem, ze moje nogi zawisly w pustce, ze pode mna rozwarla sie przepasc.

Zatrzymalem sie w ostatniej chwili. Zdzierajac palce do krwi, wczepilem sie w kamienne podloze. Bylem

Вы читаете Czystopis
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату