sluzacych w domu, zaprowadzil mnie na pietro, do pokoju dla gosci, obejrzal z uwaga, usatysfakcjonowany skinal glowa i sie oddalil. Skorzystalem z tego, ze do pokoju przylegala lazienka, i z przyjemnoscia sie wykapalem – po raz pierwszy od pobytu na Opoce. Zamiast elektrycznosci byly swiece, za to byla goraca woda, porzadny prysznic nad wielka marmurowa wanna, mydlo i szampon. Gdy wycieralem sie duzym miekkim recznikiem, do drzwi ktos delikatnie zastukal, uchylil je i czyjas reka polozyla na kamiennej posadzce stosik ubran.
Ubrania nalezaly zapewne do Dietricha i, jak sie okazalo, faktycznie mielismy podobne figury.
Gust gospodarza rowniez byl mi bliski. Dzinsy, albo cos na tyle podobnego, ze nie bylo sensu szukac lepszego slowa (ciemnoniebieski, gesto tkany material, nity przy kieszeniach) i zwykla koszula w czerwono-niebieska krate, ktora zapinala sie normalnie, nie na ramieniu. Buty – niezbyt nowe, ale wyraznie wygodne i odpowiednie do chodzenia po gorach. Wszystko bylo czyste, a bielizna i skarpety nowe.
Zamyslilem sie. Ubranie raczej pasowalo do wyprawy w gory niz do spokojnej kolacji.
Gdy sluga zaprowadzil mnie do sali obiadowej, Dietrich od razu wszystko wyjasnil:
– Specjalnie prosilem, zeby wybrano ci takie wlasnie ubranie. Gdybys nagle musial… szybko opuscic moj dom, bedziesz czul sie komfortowo. Dlatego buty sa rozchodzone.
– Jestes przezorny – zauwazylem.
– Jestem bardzo przezorny – odparl ze smutkiem Dietrich. – Czasem az za bardzo. Ale to lepsze niz dac sie zaskoczyc.
Stol
– Chcialbym cie zapytac o wiele rzeczy – zaczal stropiony – ale na pewno jestes glodny. Dlatego ty jedz i na razie to ja opowiem ci, co wiem.
Zaczalem jesc, z ogromna przyjemnoscia. Najpierw byla kaczka z pomaranczami, cos chinskiego, choc nieco zmienionego w tym swiecie. Potem zawiesista zupa z malzy, ryb i albo z osmiornic, albo matw, bo byly posiekane tak drobno, ze ciezko sie bylo zorientowac. Zdazylem sie juz pogodzic z tym, ze podobnie jak w Arkanie, drugie danie je sie tutaj na pierwsze. Moze do Arkanu przeniesiono ten zwyczaj wlasnie stad? Moze faktycznie to nie do konca jest przyszlosc mojego swiata?
Chociaz trudno wyciagac tak daleko posuniete wnioski w oparciu o jeden obiad.
Dietrich tymczasem opowiadal – solidnie i ze szczegolami. Zaczal od dziecinstwa – o tym, jak widzial wieze i nikt mu w to nie wierzyl procz ojca. Ojciec kazal mu milczec i wyjasnil, ze tych, ktorzy widza wieze, moga zabrac ze soba Ludzie-nad-ludzmi. Dietrich nigdy sie nie dowiedzial, czy tak staloby sie naprawde. Nie wiedzial tez, czy jego ojciec widzi te wieze, matka i siostra nie widzialy na pewno. Ale on byl poslusznym chlopcem i milczal. Czasem mu sie cos wyrywalo, ale niezbyt czesto.
Opowiadal o swojej rodzinie, o calym rodzie Dietrichow, ktorego korzenie siegaly zamierzchlych wiekow, czasow nieznanej katastrofy, ktora zmienila ich swiat. Sluchajac jego opowiesci, myslalem, ze to faktycznie byla bardzo porzadna rodzina, wprawdzie nie aspirowala do wladzy, ale cieszyla sie szacunkiem i powazaniem.
Dietrich opowiedzial mi takze wszystko to, co wiedzial o Ludziach-nad-ludzmi. Zjawiali sie w miescie przewaznie w czasie wiosennych swiat i jarmarkow; skupowali przywiezione z kontynentu artefakty, nawet bawili sie ze wszystkimi – na przyklad, zolnierze nieodmiennie korzystali z uslug miejscowych kobiet lekkich obyczajow. Ze slow
– Zawsze zjawiali sie z zolnierzami? – zapytalem.
– Tak. Zolnierze glownie milcza, chyba nie znaja naszych jezykow. A ci, ktorzy nie maja broni, mowia swobodnie, tak jak ty…
– Widocznie zolnierze nie sa funkcyjnymi – zawyrokowalem. – To zwykli ludzie z innego swiata, z Arkanu. I za kazdym razem odchodzili?
– Kraza opowiesci, ze kiedys zolnierze zakochiwali sie w naszych dziewczetach i zostawali na zawsze. Ale znasz kobiety, mogly sobie wymyslic takie romantyczne historie.
– I nigdy nie bylo zadnych konfliktow?
– Nie. Oni zawsze sa bardzo uprzejmi. Oczywiscie zdarzalo sie, ze handlowali po cichu. – Dietrich zamilkl na chwile. – Moj ojciec na krotko przed smiercia skumal sie z jednym z nich. Ojciec mial perle niesamowitej wielkosci, o, taka! – Dietrich pokazal kule wielkosci malego jablka. – Byla absolutnie biala, mleczna. Nawet boje sie pomyslec, za ile ojciec ja kupil… I zamienil sie z jednym zolnierzem.
– Pokaz! – nie wytrzymalem. – Chyba juz wiem, do czego zmierzasz!
Dietrich usmiechnal sie i odsunal od stolu. W odleglym kacie sali na stoliczku lezalo cos zawinietego w czerwony material. Dietrich rozwinal zawiniatko i pokazal mi triumfalnie.
– Prosze. Oto bron Ludzi-nad-ludzmi.
– Tak. Zolnierza zmogla chciwosc. – Przyznalem z lekkim rozczarowaniem.
Dietrich trzymal w reku automat, dokladnie taki sam jak ten, ktory utopilem w morzu.
– Tylko nie ma nabojow – dodal z zalem. – O, widzisz, w ten otwor wklada sie specjalny pojemnik, w ktorym sa naboje. Ojciec probowal go czyms zastapic, ale nie zdolal.
– Magazynek mam w torbie – powiedzialem. – Ale jest tylko czternascie naboi. Pewnie, ze to lepsze niz nic…
– Trzymaj. – Dietrich podal mi bron. – Wobec tego jest twoj.
– A perla? – powiedzialem. – Bezcenna perla niezwyklej urody?
– Perly pewnie bym nie oddal – wyznal Dietrich. – Ale bron… nawet nie umiem z niej strzelac, poza tym brakuje waznej czesci oraz pociskow. No i tobie jest bardziej potrzebna.
– Dziekuje. Ja swoj karabin utopilem w morzu, gdy schodzilem ze skaly po lince. Byla mocna, ale cienka, wygladala jak nitka. Przeciagnalem ja przez automat…
– Wiem! – Dietrich sie rozpromienil. – Zolnierz pokazal ojcu, a on opowiedzial mnie. Tu w kolbie jest specjalna ramka, przez ktora przepuszcza sie nic i zacisk, ktory kontroluje zejscie. Trzymasz za lufe i kolbe, a palcem delikatnie regulujesz predkosc. Musisz byc bardzo madry, Kiryle, skoro sam na to wpadles!
– Nawet sobie nie wyobrazasz, jakim jestem idiota – odparlem, patrzac na karabin. – Ja… ja wszystko zrobilem inaczej, zupelnie inaczej i omal nie zginalem.
– Wobec tego masz szczescie – powiedzial Dietrich. – I wiesz co, moze to nawet lepsze niz byc madrym, ale pechowym.
18.
Nie wiem czemu, ale zazwyczaj uwazamy, ze ci wszyscy ludzie, ktorzy nam sie podobaja czy budza nasza zazdrosc, wszyscy
I nawet nie zauwazamy, ze to my nakrecamy sprezyne, ktora zmusza ich do picia drogich win, na ktorych sie nie znaja – i woleliby piwo – i sklania do wszczynania awantur w Courchevel i bijatyk z dziennikarzami. Dlatego z im wiekszym uporem zanurzamy czlowieka w jego problemy i wolamy: „Jestes takim samym bydleciem jak my!”, tym bardziej on pragnie odpowiedziec: „Nie takim samym, znacznie wiekszym!”.