Osiagnalem jedno – przeciwnik nie kontynuowal rozmowy. W powietrzu rozblysla swiecaca linia, rozlegl sie lekki trzask i ten, ktory dowodzil komandosami, odszedl ta sama droga, z jakiej skorzystal przemieszczajacy sie miedzy swiatami Kotia, dokladnie tak samo unikajac rownej walki.
Kurator? Czyzby przyslali tu kuratora? A moze jakas inna szyche z Arkanu? Szeregowi funkcyjni, bez wzgledu na to, kim byli, nie mieli takich mozliwosci.
Jednego bylem pewien – glos, choc wydal mi sie znajomy, na pewno nie nalezal do Kotii. Tyle dobrego, ze to nie on mnie zdradzil… Zreszta, jesli sie zastanowic, to po co mialby prowadzic podwojna gre i jednoczesnie ratowac mnie przed polskimi policjantami? Nie, kazda paranoja jest dobra, ale do pewnego stopnia…
Podszedlem do kardynala, popatrzylem na twarz Rudolfa i pokrecilem glowa. Czlowiek, ktory dostal seria z automatu, umiera bardzo szybko.
Dziewczeta rowniez nie zyly. Przykleknalem obok Elisy, przekrecilem ja na plecy, ulozylem jej rece wzdluz ciala. Dostala dwa razy – w brzuch i w serce. Moglem pocieszac sie tylko tym, ze umarla szybko.
Gdyby wszystko to dzialo sie w filmie czy ksiazce, Elisa jeszcze by zyla i teraz szepnelaby mi cos wzruszajacego, cos, co by mnie natchnelo, w rodzaju tego, co powiedzial Rudolf: „Znajdz serce ciemnosci…”. Albo: „To tak, jak w tamtej ksiazce… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego…”. A ja odszedlbym stad, gryzac wargi, ze lzami w oczach i zadza zemsty w sercu, taki samotny, dumny i nieugiety…
W ramie uderzyl mnie rzucony z okna nocnik. Normalny nocnik, z ciezkiej porcelany. Dobrze, ze tylko mnie zahaczyl, i dobrze, ze byl pusty. Czas znow plynal normalnie i w tym czasie nie bylo miejsca dla wielkich slow, pieknych przysiag i lamentu nad poleglymi.
Niechaj martwi sami grzebia swoich zmarlych. Jestem pewien, ze Rudolf i Elisa by mnie zrozumieli.
Rzucilem automat z pustym magazynkiem i wzialem inny. Na plecach zolnierze mieli niewielkie plecaki – zdjalem jeden, obejrzalem, czy nie jest uszkodzony. Miejmy nadzieje, ze znajde w nim pociski.
A teraz najwyzszy czas sie stad wyniesc, dopoki rozwscieczeni mieszkancy nie wybiegli na ulice. Raczej nie zdolam udowodnic tlumowi, ze jestem „swoj”, ze nie naleze do tlumu napastnikow…
Poczatkowo bieglem uliczka prowadzaca do koszar – jakims cudem udalo mi sie zapamietac kierunek. W sama pore – za moimi plecami trzaskaly drzwi i rozlegaly sie krzyki. Ale chyba nikt mnie nie gonil.
Piecdziesiat metrow dalej zatrzymalem sie.
Czy biegne we wlasciwa strone?
Czy policjanci nie wezma mnie za wroga? Czy nie wypuszcza jakichs bojowych myszy maltanskich, nie zatluka mnie na wszelki wypadek halabardami?
Zreszta, co dobrego wyjdzie z ukrywania sie za plecami miejscowych landsknechtow? Najwyzej nowe trupy i nowe zamieszki…
Sledza mnie. Malo tego, moga otworzyc portal bezposrednio na mojej drodze. Arkanowcy beda cisnac dopoty, dopoki kardynalowie nie uznaja, ze jestem dla nich zbyt kosztowny i ze maly uklad z diablem to jednak mniejsze zlo. Na pewno dojda do takiego wniosku, gdy Arkanowcy zagroza podlozeniem bomby termojadrowej pod katedre Swietego Piotra.
Nie wiem, co mna powodowalo – rozpacz czy niespodziewanie odzyskane zdolnosci funkcyjnego. Podnioslem reke i spojrzalem na metalowe koleczko – ostatni fragment mojej wiezy. Tak, wiem, ze nie w tym rzecz… ze to jedynie piec gramow zelaza. Ale tak mi jest latwiej… zebym pamietal o tym, co mi zrobili. Zebym mogl sie wkurzyc. Zebym mogl dorownac pod wzgledem sily tchorzliwemu, niewidzialnemu czlowiekowi, ktory urzadzil rzez na spokojnych ulicach Rzymu.
Dorownac mu lub go przerosnac.
– Potrzebne mi serce ciemnosci – powiedzialem. – Chce znalezc wasze korzenie, znalezc i wypalic. Nikomu… nie wolno… tak… postepowac.
Przesunalem reka w powietrzu, wystawilem palec wskazujacy – jakby piszac na wielkim ekranie sensorycznym. Nie wiedzialem, co wlasciwie pisze. Nie wiedzialem, jak powinno sie to odbywac. Kotia mowil, ze potrzebuje namiarow, ze musi znac miejsce, do ktorego chce sie przeniesc, albo znac czlowieka, ktorego namierza. Ja potrzebowalem czegos innego, czegos absolutnie niezwyklego.
Moja dlon otulilo niebieskie lsnienie. Z palca wskazujacego zerwal sie jezyczek plomienia i zatrzepotal w powietrzu. Prowadzilem reke, a napis plonal w przestrzeni, zapisany w jezyku, ktorego nie bylo i nie powinno byc na Ziemi. Moze to byly runy, moze hieroglify, moze arabskie robaczki, a moze zwykly wzor: wciagajacy, hipnotyczny, biegnacy przez czas i przestrzen…
Chwycilem wygodniej automat i wszedlem do otwierajacego sie portalu.
13.
Mimo wszystko jestem przekonany, ze czlowiek jest z natury istota pokojowa. Glupia, okrutna, pozadliwa, naiwna, klotliwa – i pokojowa. Zaden zrownowazony czlowiek, ktoremu jest dobrze w zyciu, nie zacznie zabijac, to zajecie psychopatow i fanatykow. Nawet stary wojak, ktory nie zna innego ubrania niz mundur, idzie z lozka do kibla krokiem marszowym i z wlasnym kotem rozmawia w jezyku komend – nawet on woli dostawac odznaczenia za wysluge lat, a ordery za sukcesy na paradzie. Nie na darmo tradycyjny toast rosyjskich wojskowych brzmi: „za poleglych” a nie: „za zwyciestwo”. Za zwyciestwo pije sie wtedy, gdy wojna juz trwa.
A jednoczesnie czlowiek jest jednym z najbardziej wojowniczych stworzen, jakie tylko mozna sobie wyobrazic, granica zas jest tak cienka, ze wystarczy jedno zbedne slowo, jeden zbedny gest czy zbedny kieliszek, a pokojowo nastawiony czlowiek zmienia sie w zadnego krwi zabojce. Podobno dzieje sie tak dlatego, ze ludzie sa drapieznikami mimo woli. W odroznieniu od zwierzat, stworzonych do zabijania i zdajacych sobie sprawe z wlasnej sily, czlowiek przyparty do muru zaczyna przypominac zaglodzona, histeryczna malpe, ktora nie potrafiac sie zadowolic korzonkami i bananami, chwycila palke i zaczela tluc antylope, ktora odlaczyla sie od stada.
A jesli odczytujecie Biblie doslownie, to zostalismy skuszeni przez diabla i nasza dusze okaleczyl grzech pierworodny.
Gdyby portal przeniosl mnie do Arkanu, to pewnie nie potrafilbym sie opanowac. Przez glowe przemknal mi nastepujacy obrazek: stoje w olbrzymiej sali tronowej, rodem z filmu
Ale nie bylo do kogo strzelac
To byl step.
Niska klujaca trawa, szeleszczaca sucho pod nogami; zywa, ale wypalona sloncem. Teraz na szczescie byl wieczor, slonce juz prawie zaszlo, ale wial goracy, nieprzyjemny wiatr. Obrocilem sie wokol siebie – pustka. I tylko gory na horyzoncie.
Dokad mnie zanioslo?
Znowu podnioslem reke, poruszylem palcami, probujac nakreslic w powietrzu ogniste znaki. Nic z tego nie wyszlo, wyczerpalem sie.
Razem z mozliwosciami funkcyjnego opuscily mnie rowniez zwykle ludzkie sily. Usiadlem na ziemi i przez minute po prostu siedzialem, patrzac na zachod slonca, a potem wstalem i zaczalem odrywac od spodni resztki lepkiej sieci. Nogi byly jakby zdretwiale, sztywne, uginaly sie pode mna.
Gdzie ja jestem?
Grunt to nie wpadac w panike. Rownie dobrze moge byc na Opoce, na swojej Ziemi, i na Arkanie. Malo to na planetach niezamieszkanych miejsc? Najwazniejsze bylo to, ze chcialem znalezc sie w „sercu” funkcyjnych, w swiecie, z ktorego wychodza ich korzenie.
Zalozmy optymistycznie, ze moje pragnienie zostalo spelnione.
Sila woli zmusilem sie do ruchu. Obrocilem w rekach i odlozylem automat, otworzylem plecak zabrany martwemu zolnierzowi.
I z calej duszy ucieszylem sie, ze nie spelnilo sie moje marzenie o pociskach – na tym stepie bylyby mi tak potrzebne jak kombinerki w lazni.
Wyjalem z plecaka nastepujace przedmioty: