Ale wrogow nie bylo…
Nie bylo widac.
– To pulapka! – krzyknalem, lapiac kardynala i odciagajac go na bok.
Bledem byloby myslenie, ze postep techniczny Arkanu rowna sie postepowi naszej Ziemi. Swiadczyly o tym chociazby plecaki odrzutowe, nad ktorymi nasi wojacy biedza sie od dziesiecioleci i nadal nie wyszli poza pokazowe zabawki zdumiewajace moznych tego swiata.
Arkan mial na wyposazeniu jeszcze jedno marzenie naszych Napoleonow i Aleksandrow Macedonskich: niewidzialnosc.
Nad trawnikiem jakby sie poruszyla drzaca, przezroczysta zaslona i w powietrzu pojawily sie sylwetki zolnierzy. Bylo ich z pol tuzina, jedni mieli w rekach automaty, inni jakies ciezkie „armaty” o grubych lufach. Boze, co to ma byc, miotacze granatow? A moze miotacze ognia?
Stary pies kardynala bezglosnie wzbil sie w powietrze, ale albo byl juz za stary, albo funkcyjni przewyzszali go pod kazdym wzgledem. Nawet nie strzelali, po prostu jeden wysunal sie do przodu i w powietrzu uderzyl psa kolba automatu. Gluchy odglos ciosu, i pies bezglosnie padl na trawe.
A potem uslyszelismy glos:
– Nie chcemy niepotrzebnych ofiar. Nie mamy pretensji do wladz czy narodu Opoki. Zadamy tylko wydania nam przestepcy.
Spojrzalem na zolnierzy i zrozumialem, ze to nie oni mowili, nawet przez opuszczone szklo przylbic widzialem, ze ich wargi sa nieruchome.
Na trawniku byl ktos, nadal pozostajacy pod oslona niewidzialnosci.
Rudolf powoli wyszedl naprzod, popatrzyl na swojego psa, pokrecil glowa.
– Opoka nie wydaje tych, ktorzy prosza o azyl. Jesli oskarzacie o cos tego czlowieka, zadamy dowodow.
– Dowody zostaly przedstawione.
Tak, bez watpienia ten ktos wolal pozostac niewidzialny.
– To nie byly dowody. – Rudolf pokrecil glowa. – Doswiadczenie naszych… stosunkow nie pozwala mi wierzyc w goloslowne zapewnienia. Z wasza demagogia idzcie na Demos.
– Wy zginiecie, a jego i tak zabierzemy.
Rudolf skinal glowa i z wyrazna ulga powiedzial:
– Wiec jednak mialem racje, potrzebujecie go zywego. Uciekaj, Kiryle!
Nie trzeba bylo mi dwa razy powtarzac. Skoczylem w prawo, tam gdzie waski zaulek prowadzil do policyjnych koszar.
A za moimi plecami glosnio huknelo dzialo w rekach jednego z zolnierzy.
Elastyczna siec musnela mnie tylko brzegiem, ale to wystarczylo – cienkie nici oplotly mi nogi. Upadlem i zobaczylem, jak do swojej ostatniej walki rzucily sie trzy dziewczyny, dwie w idiotycznych kolorowych mundurach, a jedna w jeszcze bardziej idiotycznej lekkiej sukience.
Zaterkotaly karabiny – teraz, gdy lezalem na ziemi, juz nie bali sie strzelac. Zadna z dziewczat, ktore szkolono do chronienia kardynala, nie zdazyla nawet dotrzec do Arkanowcow. Byc moze przeciwko wyszkolonym zolnierzom z naszej Ziemi mialyby jakies szanse, przeciwko funkcyjnym czy tez naszprycowanym stymulatorami Arkanowcom nie mialy zadnych.
Dziewczeta upadly, a Rudolf stal, chwiejac sie, z rozlozonymi rekami, z zadarta glowa i wzrokiem wbitym w niebo, jakby czegos tam wypatrywal. Z rozerwanej na plecach szaty wraz z pulsujaca krwia uchodzilo zycie.
A potem kardynal odpowiadajacy za bezpieczenstwo wewnetrzne Opoki padl na ziemie swego niepokornego swiata.
Zolnierze odczekali chwile, jakby sie bali, ze martwi powstana, a w koncu dwaj posluszni jakiemus rozkazowi wstali i podeszli do mnie.
Zabici nie zmartwychwstali, ale ogluszony ciosem kolby pies wzdrygnal sie, podniosl glowe i ostatkiem sil wbil male zabki w ciezki wysoki but idacego zolnierza.
Czlowiek wrzasnal – tak jak nie wrzeszczalby zaden zolnierz na swiecie, ktorego przez gruba skore buta ugryzlo zwierzatko wazace najwyzej trzy kilogramy. Obrocil sie w miejscu, upuscil automat i zaczal machac w powietrzu noga z wiszacym na niej psem. Noga puchla blyskawicznie – tak, jak puchna postacie na disneyowskich kreskowkach, gdy ktos podlaczy je do pompy. Jednak w odroznieniu od bohaterow kreskowek, tego zolnierza nie czekalo juz nic wesolego. Krzyk przeszedl w charkot i rozdete cialo padlo na trawe.
– A zeby szczura nasaczone sa cyjankiem potasu… – wyszeptalem zdanie, zapamietane ze starego filmu, probujac wyplatac nogi. – Cyjankiem potasu… trucizna…
Oczywiscie, zeby terierowi podarowala zapewne jakas zmija, ktorej jad, dzieki staraniom genetykow, stal sie jeszcze bardziej smiercionosny niz byl pierwotnie, ale w mojej glowie tluklo sie teraz tylko to jedno stare zdanie.
– Trucizna… trucizna… – szeptalem.
– Zabili kardynala! – rozleglo sie nagle w gorze. Na balkonie jednego z domow stala kobieta i doslownie rwala sobie wlosy z glowy. – Zamordowali kardynala!
I chwile pozniej wydarzenia przyjely zupelnie inny obrot.
Wystraszeni mieszkancy wcale nie pochowali sie pod lozkami, lecz przyczaili przy oknach i balkonach. Do walki gwardzistow z niezrozumialymi przybyszami zapewne by sie nie wlaczyli, ale morderstwo kardynala ich wzburzylo.
I na glowy zolnierzy posypaly sie doniczki, krzesla, garnki, palki, butelki – puste, i pelne wina. Butelek bylo bardzo duzo, rozrywaly sie jak granaty, obsypujac zolnierzy odlamkami szkla. Czerwona krew winorosli mieszala sie z ludzka.
Zapanowal zamet. Zolnierze oslaniali glowy i strzelali w gore, w okna; o mnie na chwile zapomnieli.
Nieskorzystanie z tej okazji byloby zdrada wobec tych, ktorzy oddali za mnie zycie.
Przestalem wyplatywac nogi z pet – siec byla lepka i oplatywala mnie coraz mocniej – i podczolgalem sie do spuchnietego trupa. Upadajac, zolnierz przygniotl swoj automat; odepchnalem cialo i wzialem bron do reki.
Automat slabo przypominal legendarnego „kalacha”, w kazdym razie palce same znalazly bezpiecznik i przestawily go na ogien automatyczny. Przykucnalem, oparlem kolbe o ramie, wstrzymalem oddech i poruszylem lufa, polewajac komandosow olowiem.
Nie bylo we mnie ani krzty litosci, zadnego wahania. Juz raz zmusiliscie mnie do zabijania, bydlaki: powstancow w Kimgimie i akuszerki na Ziemi. Teraz wy oberwiecie. Dosyc tego, zabawa w chowanego sie skonczyla!
Nie od razu spostrzeglem, ze czas zwolnil. Niespiesznie lecialy z okien sprzety domowe, kule szarpaly kamizelki komandosow, zolnierze upadali, skoszeni seria z automatu. Serce we mnie zamarlo, krew w zylach zawrzala. Automat w moich rekach poruszal sie niespiesznie, solidnie, jakby wbijal gwozdzie. Wydawalo mi sie, ze jeszcze chwila, i zobacze wypadajace z lufy kule.
Moje zdolnosci funkcyjnego nagle powrocily. Bez zadnej wiezy, bez funkcji, zrodzonej przeze mnie i tej, ktora mnie zrodzila, bez energetycznej pepowiny – po prostu wszedlem w przyspieszony rytm.
Zmienilo sie rowniez postrzeganie. Nie, nie widzialem aury, jak nazywal to kardynal, po prostu z cala jasnoscia zrozumialem, ze wsrod zabitych bylo dwoch funkcyjnych i jednego z nich zabil pies kardynala. Funkcyjni byli… jacys inni. Jakby bardziej wyrazisci.
Zobaczylem tez teczowe drzenie, ktore niczym wielka banka mydlana kolysalo sie na wietrze. Pole… maskujace? Blona? Nie wiem, jak to sie nazywalo, ale to bylo to samo dranstwo, ktore przedtem oslanialo komandosow. I w tej bance nadal ktos sie ukrywal.
Nie odrywajac wzroku od niewidzialnego czlowieka, wymacalem na rozdetym ciele zolnierza pochwe, wyjalem noz. Z trudem udalo mi sie przeciac lepkie nici, wstalem i zawolalem:
– Wychodz, bydlaku! Wyjdz!
Nie mialem zadnych watpliwosci, ze w bance ukrywa sie funkcyjny, ktory jest tak samo „przyspieszony”, jak ja. A to znaczy, ze zdola zrozumiec moje slowa.
– Jestem pod wrazeniem! – odparl niewidzialny. – Ale po co sie tak denerwowac? Przeciez jestesmy rozsadnymi ludzmi.
Wystrzelilem w strone glosu. Automat puscil krotka serie i umilkl. Albo spudlowalem, albo wroga chronila nie tylko niewidzialnosc, ale jeszcze cos innego.