czlowiek ma prawo je ulepszac, spelniajac wole Stworcy.
– Aha. Wiec caly problem polega na tym, ze funkcyjni stali sie… nadludzmi?
– Nieludzmi! – Marko uniosl palec. – I to juz nie jest wola boza. Pomiedzy darami Boga i pokusami diabla jest jedna wyrazna roznica. Cuda Pana nie sa niczym ograniczone, albowiem Jego sily sa bezgraniczne. Jesli swiety czlowiek potrafi uzdrawiac, to zdola zrobic to w kazdej chwili. Albo nie zdola, jesli taka bedzie wola boza. Pokusy diabla sa mechanistyczne. Istnieje wyrazna granica, sa mechaniczne zakazy i reguly: jesli uzdrawiac, to tylko pieciu dziennie albo wylacznie podczas pelni ksiezyca albo po dokonaniu okreslonego rytualu.
– Smycz – powiedzialem. – Smycz funkcyjnych, ktora przywiazuje ich do funkcji.
– Otoz to! – zawolal radosnie Marko. – To wlasnie jest oznaka diabla. Nieczysty nie jest w stanie dawac bez ograniczen, jego prezenty – to slowo zostalo wypowiedziane z nieukrywana pogarda – maja scisle ramy, jego hojnosc jest ograniczona, jego mozliwosci odmierzone. Diabel jest potezny, ale jego potega ma swoje granice. Rzecz jasna, funkcyjni nie sa sila nieczysta, jedynie ludzmi. Bylymi ludzmi, zbrukanymi sila nieczysta.
Po chwili milczenia zapytalem:
– Naprawde wierzy pan w diabla?
– Jak moglbym wierzyc w Boga i nie wierzyc w diabla? – odpowiedzial pytaniem Marko.
Bojowy york po mojej prawej stronie szczeknal dzwiecznie. Zapewne na swoj sposob zrugal knowania szatana.
Nie odezwalem sie.
Opoka nie wydawala mi sie juz tak przerazajaca, jak na poczatku. I zarazem uswiadomilem sobie, ze osiagniecie porozumienia nie bedzie latwe. Gdy oprocz dwoch stron w negocjacjach bierze udzial niewidzialny Bog i diabel, to negocjacje moga byc bardzo trudne.
W swiecie, w ktorym wszystkich przybyszow z innych planet uwazano za mimowolnych pomocnikow diabla (dobrze, ze nie za samych biesow!) mnie traktowano nad wyraz serdecznie. Po polgodzinnej jezdzie w karecie wysiedlismy w podworku-studni. Sciany domu oplatala winorosl, w malej altance szemrala fontanna. Na podworko wychodzily okna i balkony pietrowego budynku – przytulnego, slonecznego, z trawa wyrastajaca w szczelinach miedzy kamieniami. Wokol panowala cisza, jakby miasto zostalo gdzies w oddali, bylo slychac tylko grajace cykady. Poinformowano mnie, ze ten budynek bedzie moja rezydencja na czas pobytu w Opoce, zapytano, czy nie przestrzegam czasem postu, a jesli nie, to czy zycze sobie zjesc obiad. Dziewczeta-ochroniarze zostaly na parterze.
Marko pozegnal sie z wyraznym zalem – musial wrocic na dyzur przy cle. Wszedlem na pierwsze pietro i zaciekawiony zwiedzilem przeznaczone dla mnie pokoje.
Wszystkie okna, tak jak podejrzewalem, wychodzily na wewnetrzne podworko – cokolwiek by o niej powiedziec, rezydencja przypominala komfortowe wiezienie. Ale mimo to w srodku bylo bardzo przyjemnie – przestronne pokoje, stary parkiet na podlodze, jasna boazeria na scianach, kilka obrazow: martwa natura i idylliczne pejzaze. Na pietrze znajdowaly sie trzy sypialnie (mozna by tu pomiescic niewielka delegacje), trzy lazienki: dwie male i jedna ogromna, z wielka marmurowa wanna i prysznicem niezwyklej konstrukcji – woda spadala na glowe kaskada z szerokiego brazowego lejka. Byl rowniez salon z fotelami i stolikami, palarnia (nie spodziewalem sie, ze w Opoce pala, i bylem przyjemnie zaskoczony pudelkiem cygar i kilkoma paczkami papierosow bez filtra) oraz nieduza biblioteka.
I wlasnie biblioteka wywarla na mnie najwieksze wrazenie. Wydawalo mi sie, ze ksiazki zostaly starannie dobrane, tak, zeby nie dac gosciom zbyt wielu informacji. A jednak cos niecos sie przedarlo i wprawilo mnie w oslupienie.
Na przyklad, bardzo szanowanym autorem (sadzac po tym, jak elegancko zostaly wydane jego dziela) byl tutaj Wolter. Wielotomowe wydanie w oprawie z brazowej skory ozdobiono zlotym napisem: „Trzeba uprawiac nasz ogrod” oraz rysunkiem krzyza oplecionego winorosla.
Na naszej Ziemi tego blyskotliwego wolnomysliciela raczej nikt nie zaliczylby do przyjaciol Kosciola. Moj ojciec bardzo go cenil, a ja czytalem jedynie
Kilka ksiazek znalem jedynie z tytulu, ale bylem gleboko przekonany, ze chociaz nasz Wolter napisal
Znalazlem Dickensa, Swifta, Hugo i Dostojewskiego. Wprawdzie nie jestem milosnikiem klasyki, ale wydaje mi sie, ze Guliwer odbyl cztery podroze, a nie siedem; w kazdym razie o „Podrozy do Dagomy”, „Podrozy do kraju Kjenk” i „Podrozy do Gargenlogu” nic nie slyszalem.
Podobnie jak Dostojewski napisal
Narzucajacy sie wniosek byl mimo wszystko pozytywny: w Opoce znani mi pisarze pisali inne ksiazki, ale bylo ich wiecej.
Cala polke zajmowaly ksiazki dla dzieci, jakby sie spodziewano, ze beda tu goscic rodziny z dziecmi.
Zaczalem szukac Harry’ego Pottera – strasznie bylem ciekaw, jak w tym swiecie wyglada historia chlopca- czarodzieja. Jednak najwyrazniej roznice w historii zaszly bardzo daleko – moze pani Rowling w ogole sie tu nie pojawila, a moze byla szczesliwa wielodzietna gospodynia domowa. Albo w ich kawiarniach nie uzywano papierowych serwetek.
Z pewnym zalem opuscilem biblioteke, biorac jedynie tomik aforyzmow Montaigne’a. Gdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie przerwac lekture, najlepiej wziac cos krotkiego. Zapalilem papierosa (tyton byl nadspodziewanie lekki) i zaczalem czytac. Ciekawe, obserwuja mnie czy nie? Technika stoi tu na dosc niskim poziomie, ale prawdziwym mistrzom wystarczaly dziurki w scianach, lustra i inteligentnie zainstalowane rury.
Wlasnie delektowalem sie zdaniem: „Nie mozna prowadzic szczerej i rzetelnej dysputy z glupcem”, gdy do palarni ktos wszedl.
– Niech Bog cie chroni, przyjacielu.
Wstalem, odkladajac ksiazke i jednoczesnie gaszac papierosa. W palarni zjawil sie (z tylu mignely i od razu zniknely pstrokate mundury) starszawy czlowiek w czerwonym plaszczu i takiej samej piusce – pomarszczona, gladko ogolona twarz, siwe wlosy i tylko oczy blyszcza jak u mlodzienca.
Czyzby kardynal?
Trzymal na rekach drzemiacego spokojnie teriera. Twarz mezczyzny byla inteligentna, madra… Coz, na takich stanowiskach nie ma glupcow.
– Ekscelencjo – wypalilem niespodziewanie dla samego siebie, wspominajac moze ksiazke, a moze film o trzech muszkieterach i ich gaskonskim przyjacielu, i sklonilem sie niezgrabnie.
Kardynal popatrzyl na mnie badawczo, w koncu skinal glowa.
– Tak, masz racje. Moje imie brzmi Rudolf i jestem jednym z kardynalow konklawe. Pokoj tobie, Kiryle z Demosu. Przyszedles do nas okrezna droga, jestes wystraszony i nieprzywykly do swojej misji. Ale przepelnia cie pragnienie doprowadzenia jej do konca… a to znaczy, ze uwazasz ja za wazna. Siadaj.
Usiedlismy naprzeciwko siebie. Parzac sobie palce, przydusilem uparcie dymiacy sie niedopalek.
– Mozesz palic. – Kardynal sie usmiechnal. – Lepiej, zebys palil i czul spokoj, niz denerwowal sie, walczac z nalogiem. Jesli Pan stworzyl tyton, to widocznie zrobil to w jakims celu.
– Przybywam z poslaniem z Ziemi-dwa – oznajmilem. – Z Demosu, jak sie ja rowniez nazywa.
– Kogo reprezentujesz? – spytal spokojnie Rudolf.
– Tak naprawde tylko siebie i mojego przyjaciela.
– Kim jest twoj przyjaciel?
– To kurator naszej Ziemi.