Brukowana nawierzchnia byla tylko w dwoch zaulkach, ktorymi przeszedlem, i wyraznie byla to nowosc. Same zaulki robily wrazenie trasy turystycznej – mnostwo kramow, w ktorych sprzedawano pamiatkowe szable czy helmy, fajki wodne i kadzidelka, roznobarwne swiece, ptaki i pierniki, przypominajace tulskie, zegary z kukulka (ale kukulke zastepowal drewniany kruk), toporne litografie. Nie bylo tu zakazu przedstawiania ludzi na obrazach, a moze byl, ale trzymali sie go jedynie wierzacy: minalem dwie galerie i jeden sklep z dywanami, gdzie reklamowano „Najlepszy prezent dla ukochanej – jej twarz na dywanie!”.
Osobiscie nie bylem tego taki pewien, w koncu w naszym swiecie przedstawiano na gobelinach co najwyzej prezydentow i dyktatorow. Jednak wiszacy w witrynie maly dywanik z utkana na nim twarza rudowlosej dziewczynki z zadartym noskiem faktycznie ladnie wygladal, wcale nie pompatycznie i nie brzydko.
Bylo tu rowniez sporo restauracyjek i kawiarni. W jednej z nich kupilem pijalke herbaty i dwa wielkie jeszcze skwierczace bielasze. Usiadlem na dworze – przed wejsciem stal grzejnik gazowy podlaczony do butli; buchala cieplem syczaca kratka palnika katalitycznego, nagrzewajac kamienie nawierzchni i topiac przypadkowe sniezynki.
Bielasze bardzo mi smakowaly, wlozono do nich wiecej miesa niz cebuli; a herbata tez byla dobra i mocna, tylko niepotrzebnie wsypano do niej dwie lyzeczki cukru.
Musialem przyznac ze glowa w znacznej mierze rzadzi zoladek. Po posilku od razu spojrzalem na Orysultan z niespodziewana sympatia. Jaki to jednak wspanialy swiat ten Weroz! Moze faktycznie nalezalo zatrzymac rozwoj cywilizacji w dziewietnastym wieku? No dobrze, nie zatrzymac, tylko przyhamowac, zeby postep techniczny nie wyprzedzil moralnego?
Szedlem wzdluz scian swiatyni Isy-proroka, dopoki nie znalazlem wejscia glownego. Stanalem plecami do swiatyni przed szeroka ulica, po ktorej jezdzily roznorakie pojazdy – od malych dwukolek do wielkich faetonow. San nie bylo, widocznie uwijajacy sie dozorcy nie dali transportowi zimowemu zadnych szans. Tak… i gdzie ja mam tu szukac godziny dziesiatej, wiezyczki z zegarem, ptaszkiem i sklepikiem?
Nie musialem dlugo szukac – gdy tylko zobaczylem wiezyczke nad mechanizmem zegara, od razu zrozumialem, co mial na mysli Cebrikow, mowiac o godzinie dziesiatej.
Po pierwsze chodzilo mu o kierunek – „patrz na godzine dziesiata” oznaczal „patrz przed siebie i troche w lewo”. Po drugie, tam rzeczywiscie bylo z dziesiec duzych zegarow, ktore chodzily, jak im sie podobalo, albo pokazywaly czas w roznych miastach. Maly pietrowy domek w ogole nie mial okien na pierwszym pietrze, tylko cyferblaty.
A glowny zegar znajdowal sie na niewielkiej wiezyczce na dachu, jego cyferblat mial co najmniej poltora metra. Na moich czach wyskoczyl z drzwiczek drewniany kruk i wrzasnal:
– Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra! Kra!
Wzruszylem ramionami.
Kazdy wariuje po swojemu. Cebrikow surfuje po necie z entuzjazmem neofity, ktos hoduje rybki, a ktos inny otwiera sklep z zegarami.
Co innego funkcja, a co innego hobby.
Tylko dlaczego zamiast kukulek w zegarach sa kruki?
Poczekalem, az przejedzie strumien pojazdow, i przeszedlem przez ulice. Nie bylo tu zadnych swiatel ani zebr, zreszta niewielki ruch usprawiedliwial takie niedbalstwo.
Drzwi sklepiku nie byly zamkniete, pchnalem je, zadzwonil dzwoneczek. Wlasciciel sklepu stal za lada – serdecznie usmiechniety grubas w okularach, wygladajacy na Europejczyka, ubrany w zabawny kwiecisty (biale wzory na zielonym tle) chalat.
– Andriusza? – zapytalem.
– Salem alejkum, moj drogi! – Grubas wyszedl zza lady, ujal moja dlon obiema rekami i potrzasnal nia. Byl ubrany w ciemnozielone szarawary, a na nogach mial miekkie, skorzane pantofle. – Badz gosciem w moim malym sklepiku, o, nieznajomy. Nie wszyscy, nie wszyscy go zauwazaja, olsnieni majestatem swiatyni Isy, niechaj wybaczona zostanie muzulmanom niesluszna ocena jego roli w historii!
Na szyi celnika (czulem wyraznie, ze mam przed soba funkcyjnego) wisial lancuszek. Andriusza dostrzegl, na co patrze, odchylil kolnierz chalatu i pokazal krzyzyk.
– Zachowalem prawdziwa wiare – powiedzial z duma. – Rzecz jasna, nie jestem ekstremista! Chrzescijanstwo to tak naprawde pokojowa religia, nawolujaca do milosci i duchowego doskonalenia sie. I slowa „Nie przyszedlem dawac pokoju, ale miecz” to jedynie przenosnia, ktora w zaden sposob…
– Ja rowniez jestem jakby chrzescijaninem – wymruczalem. – Prawoslawnym.
– Aa! Witaj, bracie! Wybacz, moj drogi! Przywyklem dyskutowac z muzulmanami, oni wiecznie zarzucaja chrzescijanom agresje, nawet ci inteligentni. Wiec czego potrzebujesz, o radosci oczu moich?
– Dlaczego nie ma tu zegarow z kukulka? – zapytalem.
Andriusza zmruzyl oczy.
– Tak – powiedzial w zadumie. – Andriusza, kukulka, prawoslawny, wszystko jasne. Przychodzisz z Moskwy, tak? Od Kostii?
Skinalem glowa.
– Jakie Kostia ma przezwisko?
– Kotia.
– A co mi przekazal, o przyjacielu mojego przyjaciela?
– List – powiedzialem, czujac sie jak idiota. No prosze, w koncu nawet go nie przeczytalem!
Andriusza szybko przebiegl list wzrokiem, a ja w tym czasie rozgladalem sie dyskretnie. Sklepik byl nieduzy, przedzielony posrodku lada. Od strony wejscia byly drzwi, okno i staly dwa wytarte fotele. Za lada miescily sie drzwi prowadzace do wewnetrznej czesci pomieszczenia, cala sciana byla obwieszona zegarami.
– Kukulki, mowisz… – mamrotal Andriusza, czytajac list. – Nie ma u nas kukulek, moj drogi, Pan Bog ich nie stworzyl. Moze i jest jakis ptak, co podrzuca do cudzych gniazd swoje jajka, ale nie wola „ku-ku” i nie umieszcza sie go w zegarach. A kruk… kruk to madry ptak, sprytny, z poczuciem humoru i umiaru, ktory rozumie swoja odpowiedzialnosc wobec stada. Piekny ptak! I glos ma przejmujacy, dobrze slyszalny.
Zlozyl list i schowal go pod lade; teraz patrzyl na mnie zupelnie inaczej, bardzo powaznie.
– Jak sie nazywasz, gosciu niespodziewany?
– Kiryl.
– Bardzo mi milo. A ja mam na imie Andriej. Przyjaciele z Moskwy nazywaja mnie Andriusza, ale w naszym swiecie nie jest to przyjete. To tylko jeden gadula zdrabnia imiona wszystkich celnikow.
Zaczerwienilem sie. No tak, „Nikolenka”, „Andriusza”… wszystko jasne. Kotia sam siebie nazywal zdrobnialym przezwiskiem, wszystkich dookola rowniez.
– Bardzo mi milo, Andriej.
Znow uscisnelismy sobie rece.
– Nie ma u nas kukulek – powtorzyl Andriej. – Nie ma strusi, nie ma niektorych rodzajow ryb, owadow i ssakow. Za to sa gigantyczne osmiornice w morzach, dinozaury w Afryce…
– Dinozaury?! – zawolalem z zachwytem.
– Tak, ze dwadziescia gatunkow. Przewaznie te nieduze, z wielkich jedynie tyranozaur. Ale on jest w Czerwonej Ksiedze, zostalo ich z piecdziesiat… – Andriej urwal i po chwili zapytal: – Czemu demosow zawsze tak to dziwi?
– Kogo?
– Ludzi z twojego swiata, synu naiwnosci! Tego, w ktorym jest Moskwa. Wy nasz swiat nazywacie Weroz, my wasz – Demos.
– Dlaczego?
– Bo u was wszedzie jest demokracja… taki starozytny ustroj spoleczny.
– Wcale nie starozytny! – oburzylem sie. – U was jest feudalizm, tak?
– Tak – przyznal Andriej. – Bardzo postepowy ustroj, demokracja istniala u nas w starozytnosci.
– U nas rowniez, w Atenach – blysnalem erudycja. – W starozytnej Grecji.
– Znam wasza historie. – Celnik skinal glowa. – Demokracja to starozytna forma rzadow, nierozerwalnie zwiazana z niewolnictwem i zrownujaca w prawach medrca i idiote, mistrza i prozniaka, doswiadczonego starca i mlokosa. Co dobrego jest w takim zrownaniu?
– A jak wyglada to u was?