majatku ojca na wojne i caly rok sluzylem jako dobosz. I zastrzelilbym na miejscu kazdego, kto ironizowalby na temat mojej milosci, wiary czy patriotyzmu! Ale na szczescie czasy sie zmieniaja i pojedynki dawno wyszly z mody. Wszystko stalo sie light. Milosc-light, wiara-light, patriotyzm-light… Ale ja wcale nie narzekam! Za oknem lato, swieci slonce, biegaja dzieci, spiewaja ptaki, nie ma wojen i epidemii. Wszystko plynie swoja koleja. Wszystko jest jak najlepiej na tym najlepszym ze swiatow, jak mawial Wolter.
– Za oknem jest zima – zauwazylem. – I noc. Dzieci spia, a ptak odlecialy do cieplych krajow. Wojen i epidemii niby nie ma, za to sa terrorysci i AIDS.
– Dokad chce pan przejsc? – spytal ostro staruszek.
– Do Oryzyltanu.
– Do Orysultanu, mlodziencze. Placi pan… – Zmarszczyl czolo. – Doprawdy, nie wiem, ile panu policzyc. Funkcyjni przechodza za darmo, a pan jest bylym funkcyjnym. Przepuszcze pana za polowe ceny.
– Dobrze.
– Czterysta osiemdziesiat rubli.
Wyjalem z kurtki piecsetke i podalem mu.
– Reszty nie trzeba, dziekuje.
– Prosze mnie nie obrazac napiwkiem, nie jestem lokajem! – odparl gniewnie staruszek, wyjal z szuflady biurka puszke po red bullu wypelniona drobnymi i uroczyscie wreczyl mi cztery piatki.
Co bylo robic, wzialem.
A potem pan Nikolenka Cebrikow niechetnie wstal zza biurka. W tym zdrobnieniu bylo cos falszywego, jak we wspolczesnym nuworyszu, ktory postanowil zabawiac sie w stara arystokracje. Ale jednoczesnie starzec mial przeciez prawo i do przeslodzonego zdrobnienia, i do wyglupow przed technikami. Skoro faktycznie uciekl z domu, zeby walczyc z Napoleonem…
No prosze, nawet mnie to juz nie dziwi. Widocznie do wszystkiego mozna sie przyzwyczaic.
– Prosze za mna – powiedzial uroczyscie staruszek. – Idziemy na pierwsze pietro, mieszkanie numer cztery.
Wyszlismy na klatke schodowa i zaczalem wchodzic za Cebrikowem po brudnych schodach. Na pietrze palila sie slaba zarowka, niczym nieoslonieta. Rzeczywiscie bylo tu dwoje drzwi z cyframi „3” i „4”.
– A trojka to co? – spytalem.
– Antyk.
– Aa – powiedzialem ze zrozumieniem. – Zabawne miejsce.
– Zacofany, dziwaczny, prymitywny swiat! Jak mozna dobrowolnie zahamowac postep naukowo-techniczny?
– A spoleczny?
– Cos takiego jak postep spoleczny w ogole nie istnieje, drogi mlodziencze – prychnal Cebrikow. – Dam panu przyklad. W tysiac osiemset dwudziestym piatym roku przyjechalem do Sankt Petersburga, odwiedzic pewna piekna dame, omowic
– Nie, nie, i jeszcze raz nie! – rzekl z moca Cebrikow. – Dlatego jestem zadowolony ze swojej obecnej sytuacji. Nie ciazy mi lancuch, ktory mam na szyi. Cuda techniki, mozliwosc miedzynarodowych kontaktow, swoboda obyczajow – oto prawdziwe zdobycze ludzkosci! A nie instytucje spoleczne, ktore sluza jedynie uglaskaniu czerni i zaslepieniu rzadzacej „gorki”.
– Czyli Internet?
– Tak – odparl wyzywajaco Cebrikow. – Internet. Telewizja. Telefon. Komputer. Oto prawdziwe wyzyny ducha ludzkiego! Za tymi drzwiami jest panski Weroz. Zapraszam!
– Jak znajde tam celnika Andriusze? – spytalem.
– A wiec u naszych Tatarow bedzie pan tylko przejazdem? – Cebrikow pokiwal glowa. – Zaraz panu wytlumacze.
Wsunal reke do kieszeni, przez chwile czegos szukal, w koncu wyjal klucz – stary, masywny. Zupelnie jakby ten dom stopniowo sie uwspolczesnial, dostosowywal do otoczenia, ale takie drobiazgi jak klucz sie nie zmienialy. A moze klucze nie zmienialy sie z zasady?
Tymczasem staruszek otworzyl drzwi i uroczyscie uniosl reke.
– Niech pan patrzy!
Zamrugalem – tutaj juz byl ranek, jasne swiatlo razilo. Wieza (czy jak wygladalo clo z tamtej strony) stala jak zwykle samotnie, posrodku jakichs niskich zabudowan, wyraznie niezamieszkanych. Moze byly to garaze (chociaz, jakie na Werozie moga byc garaze?), a moze szopy? Niektore mialy niewielkie kopuly i niskie ogrodzenia. Ciekawe.
Ucieszyl mnie za to fakt, ze wieza stala na niewielkim wzniesieniu i rozciagal sie z niej piekny widok. Miasto zaczynalo sie jakies dwiescie metrow stad, zupelnie obce, zupelnie niepodobne do Moskwy. Mnostwo wiezyczek, niejasno przypominajacych…
– Minarety?! – zawolalem.
– Oczywiscie. Tu w ogole nie ma naszej Rosji, mlodziencze. Tu sa Tatarzy, tam Finowie, gdzie indziej Wiatycze, Kriwicze. Moskowja, jak ja tu nazywaja, jest niewielka i zamieszkana glownie przez muzulmanow. Dobrze chociaz, ze nie sa tak zapalczywi jak u nas – prychnal staruszek. – O, widzi pan te niebieska kopule przed nami?
– Widze.
– To swiatynia Isy-proroka.
– Chrystusa Zbawiciela? – domyslilem sie.
– O, wlasnie. Miejsce piekne i szanowane. Dojdzie pan do swiatyni – trafi pan na pewno, tu nie sposob zabladzic – stanie przed brama, spojrzy na godzine dziesiata i zobaczy wiezyczke z zegarem, ptaszkiem i malym sklepikiem na dole.
Popatrzylem podejrzliwie na Cebrikowa. Chyba mimowolny bohater powstania dekabrystow sciemnial, czyli robil ze mnie balona. Cos tu bylo nie tak.
– Tam… bede bezpieczny? – Wskazalem glowa miasto.
– Jesli bedzie sie pan zachowywal normalnie, to tak. Miasto jak miasto, nie lepsze i nie gorsze od naszej Moskwy. Ach, no tak! Potrzebuje pan ich pieniedzy?
Skinalem glowa.
– Nieduzo. Tyle, zeby cos zjesc, kupic jakas pamiatke.
– A, pamiatke. – Staruszek skinal glowa. – Mysle, ze jesli wymieni pan tysiac rubli, to bedzie w sam raz. Nie za duze obciazenie?
W kurtce od Kotii mialem pewnie okolo pietnastu, moze dwudziestu tysiecy. Z jednej strony niemalo, z drugiej niezbyt duzo. Dalem Nikolence tysiac, staruszek steknal, podrapal sie po karku i zaczal powoli schodzic na dol, wyraznie zalujac swojej propozycji. Cierpliwie zaczekalem na jego powrot i dostalem kilka blekitno-zielonych banknotow i garsc drobnych srebrnych monetek.
– Dziewiecset tenge z drobnymi – oznajmil Cebrikow. – O dziwo, obecny kurs rubla i tenge sa bardzo podobne.
– A jezyk?
– No tak, przeciez utracil pan dar glossolalii… – Staruszek zachichotal. – To nic, i tak pana zrozumieja i pan wszystkich zrozumie – przeciez przechodzi pan przez clo. – Skulil sie od podmuchu wiatru, ktory wpadl nagle z tamtej strony drzwi. – No to jak, idzie pan czy nie?
– Ide – powiedzialem szybko.