– A co tu maja do rzeczy mozliwosci? – Kotia rzucil deske. – Nie ma nic pewniejszego od mocnej paly! Jak nie wierzysz, to zaczekaj az sie ockna i zapytaj!

– To ja juz lepiej… – Sprobowalem wstac i musialem oprzec sie o reke Kotii. – Cholera… Noga nie chce sie zginac…

– Przepraszasz za przeklenstwa? – spytal Kotia.

– Nigdy! Chciales mnie udusic!

– Tak tez myslalem. – Kotia przesunal reka i w powietrzu zaplonal wymyslny wzor. – Idziemy!

– Dokad? – Probowalem sie stawiac, choc kobieta-policjant wlasnie jeknela i sie poruszyla.

– Do mnie do domu.

Nie mialem wyjscia, oparlem sie mocno o ramie Kotii i wszedlem w plonace zielonym ogniem litery, wygladajace jak futurystyczny napis reklamowy.

6.

Zeby lepiej poznac czlowieka, nalezy zobaczyc, jak on mieszka. Mialem kiedys znajomego, ktorego wszyscy uwazali za wyjatkowego niechluja – potrafil przez caly tydzien lazic z imprezy na impreze, bawic sie w nieznanym towarzystwie, spac na podlodze pod brudnym kocem, jesc szprotki w pomidorach i zeszloroczne suchary… A przy tym zachowywal pewna schludnosc i nigdy nie pil duzo – dlatego jego zachowanie wszyscy zwalali na zdumiewajaca niewybrednosc.

Jakie bylo moje zdumienie, gdy kiedys odwiedzilem go w domu! Male dwupokojowe mieszkanie, ktore dostal po smierci leciwej babci, zostalo odremontowane z wyczuciem i smakiem. Wprawdzie nie byl to remont o najwyzszym standardzie (wartym nieraz wiecej niz sam lokal), ale i nie wizyta pijanych moldawskich robotnikow. Drogie drewniane okna, na podlodze zwykly, ale jednak parkiet (a nie jakies tam panele), w dodatku nie polakierowany, tylko zaciagniety pasta! A wszystko zrobione z gustem, starannoscia, pasja – mozna by pomyslec, ze mieszka tu utalentowany projektant, a nie dziennikarz piszacy o czesciach komputerowych do pism branzowych. W kuchni zaskakiwala ogromna kuchenka z jakimis wyszukanymi trybami pracy – najwyrazniej czesto uzywana. Ostatecznie dobil mnie ogromny portret w pieknej ramie, namalowany tempera, ktorego autorem byl sam „niechluj”.

Wtedy obiecalem sobie, ze zanim kogos zaszufladkuje, najpierw odwiedze go w domu.

W mieszkaniu Kotii bylem nie raz i wydawalo mi sie, ze znam go jak zly szelag. Zreszta, czy moge tak mowic po tym, jak moj niedawny przyjaciel okazal sie nie tylko funkcyjnym, ale i kuratorem, nadzorujacym wszystkich funkcyjnych na Ziemi?

Teraz spodziewalem sie, ze przeniesiemy sie nie do moskiewskiego mieszkania Kotii, lecz w zupelnie inne miejsce, i przeczucie mnie nie zawiodlo.

Sama podroz byla najzupelniej zwyczajna – jakbym wszedl przez otwarte drzwi albo przez portal na cle do innego swiata. Zadnych mak piekielnych czy, przeciwnie, niebianskich rozkoszy, ktore, wedlug fantastow towarzyszyly hiperprzejsciom czy innym wymyslnym sposobom przemieszczania sie.

Po prostu zniknelismy z drogi w polskim miasteczku Elblagu i znalezlismy sie w innym miejscu.

W zasadzie nie lubie klac, ale tym razem zaklalem soczyscie – z zaskoczenia i bolu uszu. Musialem kilka razy szeroko ziewnac, zeby je odetkac; zauwazylem, ze doswiadczony Kotia podrozowal z otwartymi ustami.

Stalismy posrodku okraglej marmurowej altanki. Nad nami byla kopula jakby z bialego marmuru, ale tak cienkiego, ze swiatlo przebijalo przez nia jak przez matowe szklo. Kopula opierala sie na ciemnozielonych kolumnach, pokrytych biegnacymi spiralnie wzorami, podloga rowniez byla marmurowa, zielono-biala.

Jednak najbardziej wstrzasnal mna krajobraz.

Wysokie gory ze snieznymi czapkami na szczytach. Zachodzace slonce podswietlajace lekka przedze oblokow – rozem, lila, fioletem. Powietrze zimne i rozrzedzone.

– Jestesmy na Marsie? – spytalem.

– Ty wiesz lepiej, ja tam nigdy nie bylem – wymruczal Kotia. – Kurcze, ale ziab. Jestesmy w Tybecie.

– Shambala? – sprobowalem zazartowac.

– Tak. – Kotia skinal glowa. – Chodzmy. Zimno tu.

Faktycznie, chlod przenikal do szpiku kosci. Nadal opierajac sie na ramieniu Kotii, wyszedlem z altany. W dol stromego zbocza biegly kamienne schody, prowadzace do malej doliny miedzy gorami, gdzie ogrodzone wysokim murem wznosily sie jakies budowle. Rudy, nadgryziony zebem czasu kamien murow, malenkie okna – czyzby klasztor buddyjski?

– To klasztor? – zapytalem.

– Nie do konca. Oficjalna rezydencja kuratora w naszym swiecie.

Popatrzylem na Kotie i pokrecilem glowa.

– Jednak jestes lobuzem…

– Dlaczego?

– Jakbys nie wiedzial, ze marzylem o podrozy do Tybetu!

Kotia postukal sie w glowe.

– Naprawde zwariowales. Chodzmy na dol, bo jeszcze troche i twoja wizyta w Tybecie bedzie pierwsza i ostatnia.

Opierajac sie na nim, pokustykalem w dol. Kotia sapal i stekal, jakby nie mial sil funkcyjnego. Ale z niego aktor.

I wtedy nagle zrozumialem, ze juz nie czuje do niego ani urazy, ani zlosci. Jakby nigdy nie probowal mnie zabic. Jakby nie byl odpowiedzialny za to wszystko, co dzialo sie ze mna i wokol mnie.

No bo czy tak naprawde byl za to odpowiedzialny?

Skad moge wiedziec, kim – lub czym – jest kurator? Co moze, a czego nie? Jakie smycze go ograniczaja?

– Musimy powaznie pogadac, Kotia – oznajmilem.

– Musimy – przyznal Kotia. – Czy ja mowie, ze nie?

– Powinienem ci tak przywalic, ze dolecialbys z Tybetu az do Pekinu – powiedzialem rozmarzonym glosem i poczulem, ze Kotia drgnal. – Co, boisz sie?

– Troche – przyznal Kotia. – Czemus sie na Polakow tak nie rzucil, jak na mnie wtedy w samochodzie?

– A tak jakos… zeby nie napinac stosunkow miedzynarodowych. Zeby nie doszlo do jakiegos konfliktu. Zeby sie nie obrazili. Kotia prychnal.

– O, przepraszam. Gdybym wiedzial, zostawilbym cie na tej drodze. No, trzymajze sie!

Posliznalem sie na oblodzonym schodku i omal nie spadlem, Kotia utrzymal mnie z trudem. A potem stanal i zapytal ze smutkiem:

– No i gdzie oni sa? Znowu kreca swoje kolka? Przeciez zapowiedzialem, ze jeden ma zawsze pilnowac altanki!

– Jacy oni? Jakie kolka? – zapytalem.

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie drzwi najwiekszego budynku stanely otworem i, niczym dojrzale pomarancze, wysypali sie z nich przysadzisci ludzie w luznych szatach.

– A mowiles, ze to nie klasztor! – powiedzialem z wyrzutem.

– Powiedzialem, ze nie do konca – poprawil mnie Kotia. – Przeciez musza cos robic. Widzisz, ja jestem dla nich jakby…

– Budda? – spytalem zaciekawiony.

– Nie. Ale czlowiekiem swiatobliwym, ktory maksymalnie zblizyl sie do niego – odparl z duma Kotia.

– Ach, swiatobliwym… „Dziewczynka i jej pies” – powiedzialem polglosem.

– Co?

– Nie, nic. Swiatobliwy to swiatobliwy. „Osmoklasistka i nauczyciel wuefu”.

Tym razem Kotia uslyszal i ku mojemu zdumieniu stropil sie.

Tymczasem podeszli do nas mnisi, polyskujac ogolonymi glowami; pomaranczowe szaty jakby sie zarzyly w wieczornym mroku.

– Tak, tak. – Kotia pomachal im reka, zawolal cos, oni odpowiedzieli i kilku mnichow zawrocilo do klasztoru. – Poslalem kilku najbystrzejszych, zeby przygotowali nam kapiel – wyjasnil mi. – Ty jak chcesz, ale ja

Вы читаете Czystopis
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату