– Prosze, wejdzcie do gabinetu, chlopaki – zaproponowal demokratycznie Mielnikow. – Jesli chcecie, to wlozcie kapcie.
Gdzies w glebi mieszkania dzwieczaly naczynia, marudzil dzieciecy glos, szczekal pies, ale za masywnymi drzwiami gabinetu od razu zapanowala cisza. Mruczal jakis szpanerski odtwarzacz, przezroczysty, bylo widac, jak w srodku wiruje dysk i mrugaja diody, zapewne absolutnie zbedne, umieszczone tam „zupelnie po nic”.
– A w srodku neonowka – wymruczalem.
Mielnikow popatrzyl na mnie ucieszony.
– O! Jak przyjemnie spotkac oczytanego czlowieka! Do czego to doszlo, nikt nie pamieta klasyki! Zacytowalem w swojej ksiazce Strugackich bez cudzyslowu, popelnilem, ze sie tak wyraze, literacki komplement, a czytelnicy zaczeli chwalic to zdanie jako moje.
Nastroj i tak mialem podly.
– Przynajmniej czytelnicy maja dobry gust.
Mielnikow zamilkl. Moze sie zastanawial, czy sie obrazic i wystawic mnie i Kotie za drzwi. Nie wystawil. Wymruczal tylko:
– Zeby tak do tego gustu jeszcze ogolne wyrobienie… No bo jak mozna uczepic sie jednego autora i czytac tylko jego? Niechby nawet mnie!
Kotia zachichotal. Wyjal z torby, na ktora Mielnikow juz zdazyl zerknac, butelke koniaku.
– Jasne – oznajmil pisarz. Otworzyl szafke, w ktorej, jak sie okazalo, byl barek, i to nie pusty, wyjal kieliszki, postawil na szklanym stoliku obok kanapy. Zastanowil sie i zapytal: – Rozumiem, ze przyszliscie nie tylko po to, zeby sie napic?
– Bardzo potrzebujemy twojej pomocy – powiedzial Kotia. – Kiryl znalazl sie w takiej dziwnej sytuacji…
– Nie jestem wydawca – odparl szybko Mielnikow. – Moge jedynie podpowiedziec, do kogo udac sie z powiescia.
– Nie, nie, Kiryl nie pisze. – Kotia zamachal rekami.
Na twarzy Mielnikowa odmalowal sie wyraz ulgi.
– W takim razie, jak moge panu pomoc? – zapytal. – Jedyne, na czym sie naprawde znam, to literatura, a konkretnie: fantastyka.
– No wiec wlasnie Kirylowi przydarzyla sie taka fantastyczna historia – zaczal Kotia. – Ale co ja… Niech Kiryl sam opowie.
– Wrocilem wczoraj do domu po pracy. Mieszkam sam… no, prawie sam, bo mam psa.
Przez pierwsze piec minut pisarz wyraznie sie nudzil. Potem na jego twarzy pojawilo sie lekkie zainteresowanie.
Dziwne, opowiesc o dniu obfitujacym w wydarzenia zajela mi zaledwie kwadrans.
– Dobra historia. – Mielnikow dolal sobie koniaku. – Czyli to jest pomysl panskiego…
– To sie wydarzylo naprawde – oznajmilem ponuro.
Tak myslalem, ze fantasta nie bedzie najlepszym doradca. Fantasci jeszcze mniej wierza w cuda, niz prostytutki w milosc.
– Dymitrze Siergiejewiczu, to wszystko prawda – potwierdzil Kotia.
– Niech mi pan pokaze swoj dowod – poprosil Mielnikow.
Wzruszylem ramionami – co mu dadza moje dokumenty? – ale mimo to wyjalem i podalem.
– Niech mi pan powie, Kiryle Danilowiczu – zaczal Mielnikow, ogladajac dowod – jak udalo sie panu doprowadzic dokument do takiego stanu? W panskiej sytuacji…
Zabralem mu dowod i popatrzylem na strone ze zdjeciem. Dowod jak dowod… Tylko… tylko bardzo blade napisy. I zdjecie jakby wyblakle. I strony takie pozolkle i kruche.
– Jeszcze wczoraj wygladal normalnie – powiedzialem. – Spojrz.
Podalem dowod Kotii. Ten z przerazeniem popatrzyl na wyblakle linijki.
– Ciekawe – powiedzial Mielnikow z nieukrywana przyjemnoscia. – Dajcie mi go.
Jeszcze raz uwaznie przejrzal dowod. Przekartkowal. Prychnal.
– Cos jeszcze? – zapytalem.
– Wie pan, Kiryle, ze nie jest pan nigdzie zameldowany?
Kartka z meldunkiem faktycznie byla pusta. Ogladalem ja pod jasnym swiatlem lampy, przy oknie, pod katem i pod swiatlo, i nie znalazlem zadnych sladow stempla.
– W Moskwie czlowiekowi ciezko bez meldunku. – Kotia westchnal. – Moze powinienes postarac sie o tymczasowy? Zartuje, zartuje, uspokoj sie.
Ja nie mialem ochoty na zarty. Schowalem dowod do kieszeni i popatrzylem na Mielnikowa.
– A wiec nalezy przyjac, ze panska opowiesc jest prawdziwa? – zapytal pisarz.
Skinalem glowa.
– I chce pan mojej rady jako czlowieka wymyslajacego rozne nieprawdopodobne historie?
Znowu skinalem glowa.
Mielnikow odchylil sie na oparcie fotela, wsparl lokcie na skorzanej poduszce. W zadumie obrocil w reku kieliszek z koniakiem.
– Gdybym byl bracmi Strugackimi – zaczal – to wymyslilbym… wymyslilbym, ze jest pan czlowiekiem niepotrzebnym, nikczemnym… Przepraszam pana bardzo, ja tylko tak dla przykladu.
– To nic, niech pan mowi dalej – poprosilem.
– I oto samo zycie, sama rzeczywistosc zaczela pana usuwac ze swiata. Stopniowo zacieraja sie panskie slady: najpierw dokumenty, potem wspomnienia przypadkowych znajomych, potem wspomnienia przyjaciol i krewnych. A skonczyloby sie to… – Zawahal sie, a potem skinal glowa. – Skonczyloby sie tym, ze stalby sie pan zapomnianym przez wszystkich widmem. Mniej wiecej.
– Dziekuje – powiedzialem, czujac dziwna suchosc w ustach. – A jakies inne warianty?
– Oczywiscie! – zawolal radosnie Mielnikow. – Gdybym byl Globaczowem, wymyslilbym, ze Ziemie atakuja kosmici. W ten wlasnie sprytny sposob przygotowuja sobie placowke: usuwaja czlowieka z zycia, usuwaja pamiec o nim, zamieniaja papierki i panskie miejsce zajmuje agent wrogiej cywilizacji. Wszystko skonczyloby sie tym, ze my, Ziemianie, zaczelibysmy z nimi walczyc, wdarlibysmy sie na ich planete i dali im lupnia.
Ta wersja brzmiala bardziej optymistycznie, ale nie bardzo wierzylem we wlasne mozliwosci zastraszenia kosmicznych najezdzcow.
– Gdybym nazywal sie Zarow – kontynuowal Mielnikow – to bylby pan malym chlopcem albo naiwnym mlodziencem i w ten sposob obca cywilizacja testowalaby panska odpornosc. Ta cywilizacja nie bylaby tak wredna jak u Globaczowa, ale rownie malo sympatyczna. Zmeznialby pan, zahartowal sie w walce, dal wszystkim lupnia i przy okazji zyskal wszechpotege, ale zrezygnowal z niej z niewiadomych powodow.
– No, tu juz moj wiek mnie ogranicza – powiedzialem. – A dalej?
– Gdybym nazywal sie Welesow – rzekl w zadumie Mielnikow – to w ten sposob przygotowalby sie pan do przejscia do innego swiata: z ktorego przybyl pan w niemowlectwie. Bylby to swiat pelen roznych bogow, potworow i magow. Pan bylby pewnie bogiem albo bohaterem i…
– Dalbym wszystkim lupnia – domyslilem sie. – I zajal nalezne mi miejsce.
– Tak jest. Ale potem doszedlby pan do wniosku, ze istnieja jeszcze wieksi bogowie, i zaczalby pan z nimi walczyc.
– A jakies inne wyjscie? – zapytal Kotia. Zdaje sie, ze lubil fantastyke, dlatego usmiechal sie zadowolony, patrzac na Mielnikowa.
– Gdybym nazywal sie Ochotnikow, niczego bym nie wyjasnial. – Mielnikow usmiechnal sie zlosliwie. – Obrywalby pan od wszystkich, ktorzy tylko mieliby ochote panu przylozyc. Dlugo by pan cierpial, az w koncu zrozumialby, ze trzeba zaczac zycie od czystej karty. Zaczalby pan od poczatku zdobywac wszystko w zyciu, na nowo zdobywalby pan milosc kobiety, ktora o panu zapomniala.
– Nie bardzo mi sie to podoba – przyznalem.
Kotia zachichotal.
– Gdybym nazywal sie Czudow – Mielnikow zmruzyl oczy – to bylby pan macho. Inteligentem o wnikliwej znajomosci otoczenia i z manierami sierzanta. Zla dziewczyna wylalaby na pana zawartosc nocnika, gliniarze dlugo biliby pana palkami, ale panska sila ducha przezwyciezylaby wszystko.