– No to jeszcze wybierz bron.
Zastanowilem sie, w zadumie ogladajac kuchnie.
– Noze?
– Siedzisz w kuchni, czy co?
– Tak.
– Kiryl – zaczal ostroznie Kotia. – To nie najlepszy wybor. Kiedy ostatnio trzymales noz w reku?
– Niedawno. Dwa tygodnie temu w tej samej kuchni dzgalem nim akuszerke Natalie.
– Ach, no tak, przepraszam. Ale musze cie uprzedzic, ze zdarzalo mi sie…
– Domyslam sie.
– Przyniesc ci?
– Noz? Dzieki, mam.
– No to… o dwunastej?
– Stoi.
Rozlaczylem sie. Wzialem jeszcze jednego papierosa, obrocilem w palcach. Poczulem drapanie w gardle, wsunalem papierosa z powrotem do paczki.
Jakie to wszystko proste. Jakie proste.
I blisko, nie trzeba daleko chodzic.
I dom pelen broni.
Zreszta nie, trzeba wziac noz, ktory dostalem od Dietricha. Na pewno byloby mu przyjemnie, no i noz wyglada tak powaznie…
Ustawilem budzik w telefonie na jedenasta, wylaczylem swiatlo i z telefonem w reku poszedlem do pokoju. Keszju szczeknal sennie, przesunalem go, spychajac z poduszki, polozylem sie i od razu zasnalem.
Obudzilem sie dopiero kwadrans po jedenastej, w dodatku nie byla to zasluga cierpliwie piszczacego telefonu, a lizacego mnie Keszju. W mieszkaniu ziab: kaloryfery ledwo cieple, no i zostawilem w kuchni otwarte okno, zeby sie przewietrzylo. Zamknalem okno, nalalem psu swiezej wody, nasypalem zdrowej karmy. Keszju wcale sie nie ucieszyl, pewnie rodzice podsuwali mu niezdrowe i smaczne kaski ze swojego stolu.
Keszju niechetnie jadl sniadanie, a ja wzialem prysznic, z przyjemnoscia splukujac z siebie resztki snu. Japonski mietowy szampon obudzil mnie ostatecznie. Zajrzalem do kuchni, gdzie juz zrobilo sie cieplej, wyjalem z lodowki skamieniala ze starosci kielbase, odrabalem kilka plasterkow i zjadlem, popijajac herbata. Na kawe nie moglem juz patrzec.
Za dwadziescia dwunasta napisalem krotki list do rodzicow – na wszelki wypadek. O tym, ze ze mna wszystko w porzadku, ale musialem nagle wyjechac i niepredko wroce. Potem szybko wyszedlem z psem na krotki spacer przed sama klatka i zarobilem niechetne spojrzenie sasiadki Galiny Romanownej, wracajacej ze sklepu. Co poradze, taka ze mnie swinia… Rozdraznione skomlenie Keszju, ktory liczyl na porzadny spacer, zdenerwowalo mnie znacznie bardziej.
A gdy wepchnalem go do mieszkania, pies nagle zamilkl i popatrzyl na mnie z takim smutkiem, ze wrocilem, przykucnalem, wytargalem go za uszy i powiedzialem, ze jest najlepszym psem na swiecie. I ze na pewno do niego wroce. A w kazdym razie bardzo sie bede staral.
I przy okazji wlozylem pod kurtke noz, o ktorym na smierc zapomnialem.
Za trzy dwunasta przecisnalem sie przez znajoma dziure w ogrodzeniu przedszkola i wszedlem na podworko. Prowadzila tam jedna jedyna brama, niegdys zamknieta krata, ktora dawno temu zerwali z zawiasow miejscowi zule.
Kotii jeszcze nie bylo.
To dobrze, nie wypadalo sie spozniac. Ja mam do przejscia jedno podworko, a on musi sie teleportowac z Tybetu.
Obszedlem wybetonowany placyk, posiedzialem na malej laweczce, popatrzylem na mala zepsuta hustawke i niewysoki slup z koszem do koszykowki. Pierscien byl odlamany, na tablicy ktos namalowal straszliwa gebe i napisal: „Borys to glopek”. Pomacalem „o”, popatrzylem na palec i prychnalem. Malo przyjemne miejsce zabaw dla dzieci. Za to dla zuli w sam raz, nic dziwnego, ze po katach walaja sie rozbite butelki, pogniecione plastikowe kubeczki i cale stosy wypalonych do filtra petow. Ja tez zapalilem. Pierwszy poranny papieros, nawet mi smakowal…
Rozlegl sie slaby trzask.
Odwrocilem sie i popatrzylem na stojacego na srodku podworka Kotie.
Wygladal bardzo stylowo.
Mial na sobie jakis nieznany mundur: biale wyprasowane spodnie ze zlotym sznurem na szwach, cos w rodzaju frencza, tez ozdobionego zlotym sznurkiem, spod poly wystawala pochwa. Okularow oczywiscie nie zalozyl.
– Pal sobie, pal – powiedzial Kotia, gdy juz mnie zobaczyl. – Ja poczekam.
Skinalem glowa, pospiesznie dopalajac papierosa. Zdeptalem niedopalek, wstalem, otrzepalem dzinsy i podszedlem do Kotii, ktory stal trzy metry ode mnie.
– Efektownie wygladasz – powiedzialem.
– Na poczatek chcialem dac ci kilka rad – rzekl Kotia. – Po pierwsze. Postaraj sie szybko pogodzic z tym, ze twoi przyjaciele i krewni umra przed toba. My zyjemy duzo, duzo dluzej, nawet jesli bedziesz prowadzal swoich bliskich do lekarzy-funkcyjnych. Po drugie. Raz na dziesiec-dwadziescia lat zorganizuj sobie wakacje, pol roku, rok… W innym swiecie, na cudzej wojnie, romantycznej i staromodnej. Weroz swietnie sie do tego nadaje. Przy okazji, to mundur wyspiarskiego panstwa-miasta Fald, polecam. Po trzecie. Nie mozesz zawsze byc tylko soba. Wymysl sobie od czasu do czasu nowa biografie i sprobuj sam sobie uwierzyc. Zzyj sie z nia, tak, zebys mial ja we krwi, zebys sam w nia wierzyl. Mnie sie udawalo. W przeciwnym razie wyrosna ci na plecach skrzydla, do reki przyrosnie miecz i przestaniesz byc czlowiekiem. Po czwarte, ucz sie poslugiwania najrozniejszymi rodzajami broni. Od kordzika do… no nie wiem, co tam gdzie powymyslali… do lasera bojowego.
– Po co? – zapytalem.
– Po to.
Kotia nie poruszyl sie, tylko jego reka zesliznela sie w dol, a w niej jakby znikad pojawil sie dlugi ostry kindzal. Szybki wymach i srebrzysta blyskawica przeszla nad moja glowa.
Odwrocilem sie.
Rekojesc kindzalu (a moze kordzika?) sterczala z oka namalowanego na desce „Borysa”.
– Nie bede z toba walczyl – oznajmil Kotia. – Niestety, nie jestem swiety i gdyby ulozyc tu wszystkich tych, ktorych zabilem, nie wystarczyloby dla nas miejsca. Ale nie bede, z toba walczyl. I to jeszcze na noze… Smieszne. Przyszedlem, zeby cie zabic, ale… podjalem decyzje.
– Pozer z ciebie, Kotia – powiedzialem – Farba na tablicy jest jeszcze swieza. Sam to namalowales rano, po naszej rozmowie. A to „o” to juz w ogole przegiecie.
Kotia machnal reka zirytowany.
– No i dobrze. Co cie to obchodzi? Powiedzialem: nie bede walczyl. A jesli utrace funkcje, stane sie zwyklym czlowiekiem i wkrotce umre… i dobrze!
Wyjalem i podrzucilem na reku swoj noz… a potem odwrocilem sie i rzucilem. Ostrze przebilo drugie oko Borysa.
– Tak naprawde – powiedzialem – wcale nie wiadomo jak by sie to skonczylo. Znajduje sie stanie niestabilnym. Jestem chodzacym lokalnym chronoklazmem, czlowiekiem, ktorego wyrwali z jego swiata, ale swiat nagle zaczal protestowac. Wiec nie musisz mi truc. Mam dla ciebie inna propozycje.
– Jaka? Powiesz, ze jestes gotow odejsc z naszej Ziemi? Kiryl, nigdy w zyciu w to nie uwierze! I nie chodzi mi o to, ze nasza Ziemia tak ci sie podoba, ty po prostu jestes strasznie uparty, nie znosisz, gdy ktos cie do czegos zmusza.
– Zalozmy, ze nie odejde z Ziemi. Ale
Zdjalem z palca kolko – ostatni fragment mojej wiezy – i rzucilem je na ziemie.