zapuszczonego.
Postawilem karafke na kaloryferze, wyplulem trawke i popatrzylem na drzwi wind. Na jednej przymocowana tasma klejaca kartka glosila: „Nie dziala, majster bedzie jutro”. Kartka wygladala tak, jakby wisiala tu ze trzy dni.
Ciekawe, ktora moze byc godzina?
Za oknami ciemno, ale slychac glosy, szczekanie psow… Pewnie jedenasta w nocy, pora wieczornego wyjscia z psami na moskiewskie podworka.
Wiedzialem, gdzie jestem, w koncu w tym bloku spedzilem cale dziecinstwo. Na trzecim pietrze ja i moj kolega z klasy, Wowka, wypalilismy pierwszego papierosa. Zgodnie uznalismy, ze papierosy to straszne swinstwo, ale musimy byc dorosli. A po osmej klasie ja, on i jeszcze dwie dziewczyny wypilismy butelke parszywego slodkiego szampana. Wtedy po raz pierwszy sie calowalem, najpierw z Masza, potem z Lenka. Bylo zabawnie i nie wiadomo dlaczego kompletnie aseksualnie.
Podszedlem do skrzynki na listy, podwazylem drzwiczki i otworzylem je bez klucza. Wyjalem nowy numer „Komsomolki” (ojciec uparcie prenumerowal gazete, zamiast kupowac ja w kiosku, jak wszyscy normalni ludzie), reklamowke supermarketu „Grosik” i ulotke z propozycja podlaczenia sie do Internetu przez „Korbina-telekom” po cenach promocyjnych. Poszukalem wzrokiem kartonu, ktory zawsze tu stal i do ktorego wrzucalo sie te smieci, nie znalazlem i musialem wsunac ulotki do kieszeni. Sciagnalem dzialajaca winde i wjechalem na siodme pietro. Postalem chwile przed drzwiami, nasluchujac, a potem zadzwonilem.
Keszju zaczal ujadac, wypelniajac swoja funkcje.
Szczeknely zamki. Zamki maja prosta prace… polykaja klucz, sprawdzaja, czy to ten, przekrecaja… Zeby ludzie tak mogli…
– Kiryl? – Ojciec stal w drzwiach w samych majtkach i podkoszulku. – Czemus nie uprzedzil? Wchodz, synu!
Keszju wypadl na schody, zaczal skakac, wzialem go na rece i wszedlem.
– Ales sie wystroil. – Ojciec obejrzal mnie uwaznie. – Na Ukrainie sobie dzinsy kupiles?
– Tak, wyszlo taniej – powiedzialem, zdejmujac buty. Keszju skrupulatnie lizal mnie po twarzy, od czasu do czasu prychal niezadowolony.
Ojciec demonstracyjnie pociagnal nosem:
– Piles?
– Odrobine, w pociagu.
Pojawila sie mama w szlafroku i od razu powiedziala:
– Jak ty wygladasz! Schudles! Zjesz cos?
– Juz jadlem. – Stalem, patrzac w zadumie na rodzicow. – Zaraz ide, przyszedlem tylko po Keszju. Pozyczycie mi na taksowke? Nie zdazylem wymienic pieniedzy, a wszystkie kantory zamkniete.
– Cos ty, Kir, nawet herbaty sie nie napijesz? – oburzyla sie mama. – A moze u nas przenocujesz? Wodka od ciebie jedzie…
– Wszystko w porzadku, mamo – zaprotestowalem. – No dobrze, napije sie herbaty, tylko szybko.
Mama poszla do kuchni, niezadowolona, mruczac cos pod nosem, ojciec przygladal mi sie uwaznie.
– Zmieniles sie, Kiryl.
– Cos nie tak?
– Jakbys wydoroslal…?
– Tato, ile mozna doroslec, nie mam dziesieciu lat! Moze sie postarzalem?
– Oczy masz powazniejsze. – Ojciec westchnal, biorac ode mnie gazete. – Chodzmy na herbate. Wpadasz raz na trzy dni…
– Trzy dni? – powtorzylem tepo.
– No a kiedy jechales do tego swojego Charkowa? Trzy, nie, cztery dni temu. Tym bardziej. A wiesz, jak matka teskni.
– Cztery dni… – powiedzialem w zadumie. – Ciagle w podrozy, czas plynie inaczej. Wydawalo mi sie, ze bardzo dlugo was nie widzialem…
Herbata byla swiezo zaparzona, dobra. Mama nigdy nie robi ekspresowej, zaparza w czajniczku. Mowi, ze ekspresowa pachnie papierem. Poslusznie pilem herbate, jadlem jakis mdly torcik… Keszju polozyl sie przy moich nogach, wsunal nos w moje skarpetki, kichnal niezadowolony, ale nie opuscil posterunku.
– No i co, masz teraz dziewczyne w Charkowie? – rzucil mimochodem ojciec. Pewnie sie nad tym zastanawiali, gdy ja ni z tego, ni z owego (w ich rozumieniu) nagle wyjechalem z Moskwy, zostawiajac im na glowie psa.
– To nie dziewczyna, raczej towarzysz bojowy. – Usmiechnalem sie krzywo.
Mama, ktora do tej pory obserwowala mnie czujnie – czy nie jestem za bardzo wstawiony i czy nie polozyc mnie na kanapie w salonie – wzdrygnela sie.
– Co to za towarzysz bojowy? Czys ty sie czasem nie zwiazal z jakimis nieformalnymi organizacjami?
Zakrztusilem sie herbata.
W pewnym sensie mama trafila w dziesiatke.
– Alez nie, mamo. To tylko taki zwrot.
– Daj chlopakowi spokoj – wtracil sie ojciec. – Nasz syn nie jest glupi, nie ma instynktu stadnego. Jak bedzie chcial, to opowie. Mlodosc…
Dopilem herbate, wstalem i zapytalem zalosnie:
– To jak? Dacie na taksowke?
– Damy – odparl ojciec. – A moze jednak zostaniesz? Mam koniak, napilibysmy sie po kieliszku…
– Danila! – W glosie mamy zadzwieczal metal. – Co to znowu za libacje w srodku nocy?
– Jako lekarz twierdze, ze kieliszek koniaku przed snem…
– On juz dzis swoj kieliszek wypil! Kiryl, zaraz dam ci pieniadze. A moze cie odprowadzic? Albo wezwac taksowke?
– Mamo, jest ze mna Keszju, kto by napadl na czlowieka z takim wscieklym ochroniarzem! A taksowka… To juz lepiej zlapie na ulicy, wyjdzie dwa razy taniej.
O dziwo, wzmianka o Keszju uspokoila ich, chociaz jego glowny sposob obrony swojego pana polegal na zalizaniu wroga na smierc.
Na ulice wyszedlem w starej kurtce, ktora dala mi mama, widzac, ze jestem „w samej wiatroweczce”. Musialem jeszcze wysluchac wykladu o tym, jak latwo stracic zdrowie i jak wazne jest to, zeby o nie dbac. Wedlug mnie kurtka od Dietricha wystarczylaby, zeby dobiec do ulicy i zlapac samochod, ale nie spieralem sie.
Keszju, widzac, ze idziemy do domu, szarpal sie radosnie na smyczy. Stalem w kregu swiatla latarni z uniesiona reka, ale nie mialem szczescia, samochody, przejezdzaly nie zatrzymujac sie, nikt nie chcial dorobic.
W koncu, piszczac hamulcami, zatrzymal sie stary ziguli. Otworzylem drzwi i rozesmialem sie.
– O, staly klient! – powiedzial wesolo kierowca-Kaukaz. – Siadaj!
– Jestem z psem, nie przeszkadza?
– Nie, pies tez czlowiek. Wsiadaj.
Wsiadlem do przytulnego wnetrza, przesyconego dymem papierosowym, wpuscilem Keszju na tylnie siedzenie i surowo nakazalem mu lezec.
– Tam gdzies jest szmata, wytrzyj mu lapy – powiedzial kierowca. – Dobry pies… Rasowy?
– Tak…
Przechylilem sie na tyl, wycierajac Keszju lapy, samochod juz jechal.
– Do Miedwiedkowa, tak? I jak tam, rozwiazales swoje problemy? Pamietam, ze wtedy latales po calym miescie, cos sie stalo, tak?
– Tak – przyznalem. – I wlasciwie niczego nie rozwiazalem, dopiero rozwiazuje…
Wyjalem paczke papierosow, na dnie byly jeszcze dwa.
– Zapali pan? – zapytalem. – To zwykly tyton, ale przywieziony z daleka. U nas takich nie ma.