– Dziekuje – powiedzialem, wsiadajac do bryczki. – Zawozil pan mandarynki?
– A pewnie – przyznal Andre. – I dobrze sprzedalem!
Poklepal sie po wypchanej kieszeni, zupelnie nieprzejety tym, ze chwali sie pieniedzmi nieznajomemu czlowiekowi na pustej drodze.
– To wspaniale – odparlem. Wrazenie wszechwiedzy minelo – dokonalem wyboru. Slusznego czy nie, to juz inna sprawa.
– Zapalisz?
– Dziekuje. – Ucieszylem sie szczerze. W paczce byl ostatni papieros, poza tym wolalem nie ryzykowac palenia dunhilli przy tubylcach.
Zreszta, woznica tez nie palil machorki – z kieszeni surduta wyjal paczke, a z niej dwa papierosy bez filtra.
– O! – powiedzialem.
– Gowna nie trzymamy – odparl z duma woznica.
Przez jakis czas jechalismy w milczeniu. Nieduzy pokorny konik cierpliwie ciagnal bryczke; wokol byly pola, teraz puste: albo zebrano juz plony, albo niepredko sie ich spodziewano. Palilismy. Tyton byl mocny, az mi sie zakrecilo w glowie.
Gdy woz przejezdzal obok charakterystycznego sekatego drzewa, pod ktorym az chcialo sie usiasc i odpoczac, woznica splunal i zrobil gest, jakby sypal cos przez lewe ramie. Ochrona przed urokiem?
– Zle miejsce?
– Gorsze byc nie moze – zgodzil sie woznica. – Zamordowano tu czlowieka, nie slyszal pan?
– Nie.
– Dwaj przyjaciele, wracajac po pracy, usiedli, zeby sie napic wina. Ale czy wino bylo za mocne, czy glowy im slonce przypieklo, tak czy siak, od slowa do slowa poklocili sie, jeden drugiemu dal po gebie, a tamten zlapal lopate i…
– Rozumiem – powiedzialem. – A dawno to bylo?
– No… – Andre sie zastanowil. – Wtedy byl ze mnie petak… bedzie tak z piecdziesiat lat. Od tamtego czasu nikt nie uprawia tego pola, a drzewo… nalezaloby je sciac? A moze niech stoi ku przestrodze…
Ta opowiesc mnie zastanowila.
Piecdziesiat lat? Czlowiek zginal tu w pijackiej bojce i po piecdziesieciu latach ludzie nadal unikaja tego miejsca? To w naszym miescie trzeba by spluwac na kazdym rogu. Komu by sliny wystarczylo!
Czyzby to byl jakis sztuczny, wprowadzony przez funkcyjnych brak agresji? A moze efekt duchowej ewolucji czlowieka?
Nie, zapewne wszystko jest znacznie prostsze.
Jak zmieni sie psychika ludzi, jesli dziewiecdziesiat dziewiec przecinek dziewiec procent ludnosci planety zginie? Jesli ocaleje kilkaset tysiecy – niechby nawet milion – na jednej jedynej duzej wyspie? Pisarze i rezyserowie delektuja sie z entuzjazmem potwornosciami swiata po apokalipsie: te bandy krwiozerczych idiotow (najlepiej – upalonych, obdartych, pedzacych na zardzewialych motocyklach przez pustynie w poszukiwaniu ofiar), zszokowanych tym, co sie stalo, wojskowych (na chodzie jest jeden stary czolg bez pociskow, dowodzi jeden oszalaly major, zolnierze tepo wykonuja rozkazy) i fanatykow religijnych (przywodca sekty z problemami seksualnymi, krwawe rytualy, sklaniajace sie ku kanibalizmowi). No dobrze, to wszystko fantastyka. A tak naprawde? Czy w swiadomosci ludzi nie pojawi sie glucha, niezlomna wrogosc wobec przemocy?
Zdaje sie, ze tu stalo sie cos takiego.
I pewnie ciezki los spotkal istniejace religie. To, co sie stalo, nie wpisalo sie w ich obraz rzeczywistosci. Parafianie utracili wiare, pasterze porzucili swe swiatynie. Tylko buddysci potraktowali te wydarzenia jak nieuchronnosc.
Pewnie kapitan Wan Tao nie mial zamiaru mnie otruc, w jego swiecie bylby to czyn zbyt niewiarygodny, nawet dla grabiezcy ruin. Pewnie w apetycznych pielmieniach byl jedynie banalny srodek nasenny, dodany nie po to, zeby mnie zwiazac i obrabowac, tylko po to, zeby niebezpieczny gosc nie rozrabial po nocy.
Andre zatrzymal powoz i rzucil mi lejce.
– Potrzymaj… Zoladek mi scisnelo.
Zeskoczyl na dol i skryl sie za najblizszymi krzakami. Kon poruszyl uszami i pomachal ogonem. Wygladal tak, jakby mial zamiar stac tu chocby do wieczora.
Woznica wrocil i wymruczal:
– Niedoczekanie, zebym jeszcze kiedys pil piwo w „Podchmielonym delfinie”! Niech nim poja delfiny… delfiny sobie moga, gdzie chca…
– Kore debowa trzeba zaparzyc i pic, pomoze – powiedzialem ze wspolczuciem.
– Wiem. Jak tylko przyjade, od razu corke poprosze, zeby zrobila, to madra dziewczyna. A ty co, doktor?
– Moj ojciec jest lekarzem.
– A, znaczy sie, i ty w doktory pojdziesz – powiedzial z przekonaniem Andre. – A powiedz mi, co kobiety powinny brac, kiedy maja zle dni?
– Zeby co? – nie zrozumialem.
– Zeby sie na ludzi nie rzucaly.
– Aaa. – Wzruszylem ramionami. – Waleriane albo glog.
– Faktycznie doktor – ucieszyl sie Andre. – Ale nie pomaga, i tak chodzi nieprzytomna. Mloda jest, goraca. – Westchnal i sie zastanowil. – A kiedy w sercu kluje?
– Kluje czy cisnie?
– Kluje.
– Waleriana i glog.
– Widziales no ty…
Odnioslem wrazenie, ze moje zalecenia nie byly dla niego zadna nowina, chyba po prostu korzystal z okazji, zeby sprawdzic swojego doktora, ktory dawal mu rownie proste, a przez to podejrzane rady.
– A do Dietricha jedziesz w doktorskich sprawach?
Zrozumialem, ze nie ma sensu odzegnywac sie od cudzego zawodu. Cokolwiek sie stanie na swiecie, ludzie zawsze beda sie interesowac, jak leczyc swoje i cudze dolegliwosci. I o swoje beda pytac doktorow, a cudze sprobuja leczyc sami.
– Niezupelnie. Mowiono mi, ze to madry czlowiek.
– Bo madry – potwierdzil bez cienia ironii Andre. – Porzadny czlowiek, madry. Cala ich rodzina taka byla. I dziadek, niech mu ziemia lekka bedzie, i ojciec, zloty czlowiek. Siostra troche inna, wiatrem podszyta i pusta, ale nie beznadziejna. A Dietrich madry. Powinien sie ozenic, dzieci miec, bo wszyscy jestesmy smiertelni, a szkoda, zeby dobry rod wygasl.
Chyba lezalo mu to na zoladku i pewnie z checia dlugo by sie nad tym rozwodzil, ale skorzystalem z okazji i spytalem:
– Jest kawalerem?
– Tak. Mlody jeszcze, twoj rowiesnik. Ale madry!
Ostatnie zdanie zabrzmialo obrazliwie, choc pewnie Andre nie mial takich intencji.
– Jasne – powiedzialem i zamyslilem sie. Przez caly czas mialem wrazenie, ze mecenas i potentat Dietrich to czlowiek w sile wieku, ktory co najmniej moglby byc moim ojcem. A tu masz ci los, rowiesnik.
Dobrze czy zle?
Chyba jednak dobrze. Jesli bede chcial szczerze z nim porozmawiac, to im on jest mlodszy, tym bedzie mi latwiej.
– Prosze mi powiedziec, Andre, a nie slyszal pan, zeby w gorach, nad majatkiem pana Dietricha stal jakis budynek? – zapytalem. – Taki wysoki, jakby wieza?
Andre zawahal sie, znow wyjal papierosy i poczestowal mnie. Zapalilem, juz czujac, ze odpowiedz bedzie twierdzaca.
– Slyszalem, co mialem nie slyszec. Znalem trzech ludzi, ktory mowili, ze widzieli taki dom. Co tam, widzieli! Nawet teraz, jak spojrza na gore, to tez widza. Jeden nawet na zachod wyjechal, mowil, ze po to, zeby mu nie tkwil przed oczami.