–
–
Zdaje sie, ze jednak trafilem do domu funkcyjnych. Tylko ze od dawna nie ma w nim gospodarzy.
–
W tym momencie drzwi sie otworzyly i dwoch marynarzy, klaniajac sie, wnioslo tace. Poczekalem, az wyjda, choc bylem pewien, ze i tak nie zrozumieja, co mowie.
–
Kapitanowi udalo sie wyglosic to zdanie tak, ze zabrzmialo w nim i szczere zaprzeczenie, i nadzieja na to, ze bede kontynuowal swoja wypowiedz. Chyba jednak dobrze znal wysoka mowe!
–
Wan Tao zbladl.
–
–
Zdaje sie, ze trafilem w sedno. Kapitana speszylo nie moje zjawienie sie na brzegu i nie moj wyglad, lecz wiek! A najbardziej to, ze nie dostrzegal we mnie funkcyjnego. To by znaczylo, ze czesto mial z nimi do czynienia, skoro nauczyl sie ich wyczuwac.
–
–
Pomyslalem, ze kiepsko placono mu za te trofea, skoro na stare lata musi wozic kupcow swoim jachtem, zamiast wynajac sobie na sluzbe mlodych kapitanow. Zreszta, kto wie, sa ludzie, ktorzy na stare lata przepuszczaja cale majatki i sa zmuszeni znowu zarabiac na chleb, jak za mlodych lat. A sa i tacy, ktorzy nie potrafia przestac pracowac, zwlaszcza ze morze zwykle mocno trzyma swoich wyrobnikow. O jednym takim, zwanym Sindbadem Zeglarzem opowiadala Szeherezada, a o innym napisal cztery (a w innych swiatach nawet siedem) opowiesci angielski polityk Jonathan Swift.
–
Jedzenie na tacach wygladalo bardzo apetycznie – gorka pierogow na talerzach splecionych z pedow bambusa, zawiesista zupa w filizankach, malenkie koperty z lisci, kryjace jakis farsz.
Kapitan zaczal sie denerwowac.
–
–
–
Aha.
Chyba udalo mi sie uniknac jakiejs egzotycznej przyprawy w zupie. Dobrze jeszcze, gdybym po prostu mocno zasnal i obudzil sie ze zwiazanymi rekami i nogami. A przeciez moglem zasnac snem wiecznym i… zastygnac do rana.
Poczekalem na powrot kapitana i demonstracyjnie ziewnalem.
–
–
Tak, zdaje sie, ze nie mamy juz szans na serdeczna rozmowe. Jak powinien zachowac sie Czlowiek-nad- ludzmi, ktory wie, ze chciano go otruc? Dumny funkcyjny, przeciwko ktoremu moze nieswiadomie, ale jednak cos knul tepy tubylec? Rzecz jasna, funkcyjnemu nic nie grozilo, jego organizm przetrawilby i zneutralizowal kazda trucizne, ale juz sam fakt…
–
Klaniajac sie niezgrabnie, kapitan wyskoczyl ze swojej wlasnej kajuty. A ja usiadlem na koi, powoli sie uspokajajac. Wzialem z biurka
Po chwili poszukiwania udalo mi sie znalezc wylacznik – wymyslny, zrobiony z brazu i ebonitu. Wylaczylem swiatlo, zrobilo sie zupelnie ciemno. Jacht sie kolysal, woda tlukla o burte, chyba plynelismy dosc szybko.
Znalazlem koje i polozylem sie z twardym postanowieniem, ze nie zmruze oka do rana. I oczywiscie od razu zasnalem jak susel.
15.
Czy nam sie to podoba, czy nie, przymus i grozby stanowia integralna czesc naszego zycia. I nie chodzi tu o kategoryczne ultimatum, ktore jeden kraj wystosowal do drugiego, nie chodzi o bandyte wymachujacego nozem, czy surowego milicjanta Chodzi o najprostsze sytuacje z dnia codziennego.
„Jak nie zjesz kaszy, nie obejrzysz kreskowki! „.
„Jak dostaniesz trojke na semestr, nie kupimy ci rolek!”.
„Jak zawalisz sesje, pojdziesz w kamasze!”.
„Jesli jeszcze raz zobacze cie z Maszka, koniec z nami!”.
„Jak wrocisz ze spotkania pijany, bedziesz spal na kanapie!”.
„Ten, kto nie zostanie po godzinach, moze juz pisac podanie o zwolnienie na wlasna prosbe!”.
„Jak nie przyniesie pan zaswiadczenia, nie wyliczymy emerytury!”.
Obawiam sie, ze nawet po smierci uslyszymy: „Bez harfy i aureoli do raju nie wpuszczamy!”. Zmuszanie, przekonywanie, przymuszanie – o, to cala sztuka. I my, chcac nie chcac, uczymy sie tego, lykajac niesmaczna kasze i zebrzac u nauczyciela o czworke. Jesli jednak czlowiek nie jest w tej kwestii profesjonalista, nie powinien grozic.
Zrozumialem to rano, gdy sie ubralem, wyszedlem na poklad i zobaczylem, ze jestem zupelnie sam.
Przesadzilem. Tak, to byla smutna prawda – przesadzilem z grozbami. Dzielny kapitan Wan Tao (o dzielnosci mowie bez cienia ironii) zawinal do portu, przycumowal i zmyl sie wraz z zaloga, porzucajac caly swoj dobytek. Widac nie spodziewal sie niczego dobrego po funkcyjnym, ktoremu w dodatku sie narazil.
– Tak naprawde to jestem dobry… – wymruczalem, stojac na pokladzie. Ale nikt mnie nie uslyszal.
Tu rowniez byly gory, ale juz normalne, nadmorskie gory, niezbyt wysokie, takie jak na Krymie. Ze zboczy gor ku morzu schodzilo miasto – zwykle nadmorskie miasto, kilkusetletnie, u nas takie miasteczko byloby oblezone przez turystow. Wzdluz brzegu biegly liczne cumowiska, dalej bylo widac plaze, zwykla, miejska, od rana pelna ludzi. Wszystko wygladalo tak banalnie, jakbym znalazl sie gdzies na Ziemi.
Ale jednak juz po chwili rzucaly sie w oczy pewne roznice.
Po pierwsze, nigdzie nie bylo widac anten, kabli, czy latarni elektrycznych. Najwyrazniej nie uzywano tu elektrycznosci.
Po drugie, budynki byly w wiekszosci typowo srodziemnomorskie, europejskie. Ale wyzej w gorach bylo widac dachy pagod, i w ogole w architekturze wyczuwalo sie koloryt azjatycki. Miejscowe Chinatown?
A po trzecie, bardzo wysoko w gorach, oddzielony od miasta zielonym pasem lasu, wznosil sie zupelnie