Zapewne w glebi duszy wszyscy ludzie sa rasistami.
Nie chodzi mi o to, ze kazdego czlowieka mozna doprowadzic do tego, ze zacznie przeklinac przybyszow, wynosic na piedestal bialych, zoltych czy czarnych, i nienawidzic czarnych, bialych lub zoltych, w zaleznosci od koloru wlasnej skory. Pewnie mozna, ale nie w tym rzecz.
Chodzi mi o to, ze w dowolnej sytuacji kryzysowej podswiadomie spodziewamy sie spotkac kogos podobnego do nas. Ja teraz spodziewalem sie zobaczyc bialych. Najchetniej Europejczykow. A jeszcze lepiej: miejscowych Rosjan.
No, albo kogos zupelnie niesamowitego: zielone ludziki, ludzi z glowami psow, czy krokodyle na dwoch nogach. W koncu jestem w niewiadomym swiecie, ktory byc moze jest ojczyzna funkcyjnych. Czy aby na pewno za funkcyjnymi stoja wlasnie ludzie, homo sapiens?
Jednak, gdy statek zblizyl sie na tyle, ze moglem mu sie przyjrzec – duzy, pietnastometrowy jacht, chyba wylacznie z napedem zaglowym, ale calkiem wspolczesny – okragle szklane bulaje ze lsniacymi, miedzianymi obrzezami, na dziobie elektryczny reflektor na obrotnicy – zrozumialem, ze zaloga sklada sie z Azjatow. Pomachali do mnie rekami – chyba przyjaznie. Odmachalem. Z jachtu spuszczono szalupe i dwoch mezczyzn zaczelo energicznie wioslowac.
A moze jestem na naszej Ziemi, w poludniowo-wschodniej Azji? Albo w Nowej Zelandii, podobno rzezba terenu jest tam wyjatkowo wyszukana, nic dziwnego, ze teraz kreca tam ciagle filmy fantasy…
Szalupa podplynela az do kamieni, dwoch marynarzy zaczelo hamowac wioslami, wyraznie bojac sie uszkodzenia dna lodzi. Przyjrzalem im sie czujnie.
Wysocy, smagli, czarnowlosi, skosnoocy. Ubrani w biale bluzy o dziwnym kroju, zapinane na ramieniu, jak kaftaniki dla dzieci, i biale spodnie. Czemu marynarze tak lubia bialy kolor? Przeciez chyba ciezko to doprac?
– Skacz! – zawolal jeden z marynarzy, co zabrzmialo ni to jak rozkaz, ni to jak propozycja.
Kamien spadl mi z serca – rozumialem ich jezyk. Z cala pewnoscia nie byl to rosyjski, ale jednak go rozumialem.
Nie musialem skakac, lodka wlasnie dobila do kamieni i moglem zwyczajnie przejsc. Od razu usiadlem na dnie, a marynarze zaczeli wioslowac, oddalajac sie do brzegu.
Przygladalem sie im bezceremonialnie. Japonczycy? Nie. Chinczycy? Tez chyba nie, chociaz Chinczycy bywaja bardzo rozni, jest tam niemal tyle narodow, co w Rosji. Moze jacys Malajczycy, Indonezyjczycy?
W koncu przestalem walczyc ze swoim kretynizmem geograficznym. Jak mowila jedna moja znajoma, mylac Abidzan i Andizan, Islandie z Irlandia, Gambie z Zambia: „Czego ty ode mnie chcesz, z geografii w szkole mialam piatke!”.
Tak czy inaczej marynarze wygladali bardzo przyjaznie i nie mieli przy sobie broni.
– Dziekuje – powiedzialem, chcac zagaic rozmowe. – Balem sie, ze zostane tu na zawsze.
– Dawno siedzisz? – spytal marynarz, drugi popatrzyl na niego z dezaprobata, ale nic nie powiedzial.
– Dwie godziny.
– A skad sie tu wziales?
Zdaje sie, ze moj wyglad nie budzil zdumienia. I na pewno nie wygladali na zaintrygowanych tym, skad na kawalku brzegu pod urwiskiem wzial sie czlowiek.
– Zszedlem po linie ze skaly – odparlem oglednie.
– Oho! – rzekl z szacunkiem marynarz. – Silny jestes.
– Ta, i walniety w glowe – wymruczalem, przypominajac sobie dowcip o wronie, ktora leciala przez morze ze stadem dzikich gesi.
Marynarze zasmiali sie, ale wlasnie doplywalismy do jachtu i nie bylo czasu na kontynuowanie pogawedki. Szalupa tanczyla na falach, marynarze ostroznie przybili do rufy. Wszedlem na poklad jako pierwszy, chwyciwszy za porecze metalowych schodkow wiszacych za rufa. Szalupa uciekla mi spod nog, a gdy znalazlem sie na kolejnym schodku, zlapaly mnie czyjes mocne rece i znalazlem sie na pokladzie.
Bylo tu siedem osob – chyba cala zaloga jachtu. Kilku marynarzy i dwaj mlodzi mezczyzni, ktorych w myslach nazwalem pasazerami – nie mieli na sobie mundurow, tylko luzne kolorowe stroje arabskiego kroju, z wygladu rowniez Azjaci.
Byl tez mezczyzna, najstarszy, kolo szescdziesiatki, ktorego uznalem za kapitana. W kazdym razie na glowie mial furazerke o kapitanskim wygladzie, ze zlocistym znaczkiem w ksztalcie klonowego liscia. Ale z Kanada kapitan mial pewnie tyle wspolnego, co i cala zaloga… Wygladal na Chinczyka – byl nizszy i mial bardzo charakterystyczna twarz.
Kapitan nie odrywal ode mnie wzroku.
Nie, nie ode mnie – od mojego plecaka. Wyraznie hamowal sie, zeby nie podejsc blizej i nie pomacac plecaka.
– Dziekuje za ratunek – zwrocilem sie do kapitana.
– To swiety obowiazek kazdego marynarza – odparl kapitan, z trudem odrywajac wzrok od plecaka i spogladajac na mnie. To nieprawda, co mowia, ze mimika twarzy Chinczykow jest niezrozumiala dla Europejczyka – ten kapitan mial wypisane na twarzy wszystkie emocje: zmieszanie, watpliwosci, obawe i podejrzliwosc. – Czy sa tu inni ludzie potrzebujacy pomocy?
– Wszyscy ludzie potrzebuja pomocy, ale na tym brzegu takich nie ma – odparlem dyplomatycznie.
Kapitan skinal glowa, z taka mina, jakbym wyglosil madrosc na miare Konfucjusza, i niespodziewanie zapytal w innym jezyku:
–
Nie zrozumial go nikt oprocz mnie. Mimo wszystko przejscie do innego swiata umiescilo w mojej swiadomosci znajomosc innych jezykow. Nie rozumialem, na czym polega roznica miedzy tymi jezykami: zarowno ten, ktorego uzywalem, rozmawiajac z marynarzami, jak i ten, ktorym rozmawialem z kapitanem, nie mial nic wspolnego ani z rosyjskim ani z angielskim. Po prostu wiedzialem, ze to juz inny jezyk – i ze dla kapitana nie jest jezykiem ojczystym.
–
Zdaje sie, ze bylo to cos w rodzaju sprawdzianu. Kapitan skinal glowa i do jednego z marynarzy zwrocil sie juz po „chinsku”, jak ochrzcilem jezyk, ktorym poslugiwala sie zaloga.
– Odprowadz naszego szanownego goscia do mojej kajuty, pomoz mu sie przebrac w suche rzeczy i nakarm go.
Po czym znowu zwrocil sie do mnie, wyraznie budzac podziw zalogi znajomoscia jezykow obcych:
–
Chyba znalem ten jezyk lepiej od niego, bo odpowiedzialem:
–
Kapitan, bogatszy o slowa
Niewysokie drzwi, krotki korytarz, drzwi po obu stronach i na koncu korytarza. Zaprowadzono mnie do tych ostatnich. Nie byly zamkniete, ale marynarz pchnal je z wyraznym respektem.
Kapitanska kajuta byla niewielka, zreszta nie nalezalo sie tu spodziewac komnat palacowych. Trzy metry na trzy, na cala szerokosc statku – zamkniete na glucho bulaje wychodzily na obie burty. Jasne zarowki pod sufitem, boazeria na scianach, na niej zdjecia w ramkach i najrozniejsze drobiazgi, stol, cztery krzesla, dosc szerokie lozko, maly stolik, czy raczej sekretarzyk, pod sciana. Minute pozniej inny marynarz przyniosl mi stosik suchych ubran (dokladnie takich, jakie sam nosil), po czym zostawiono mnie samego.
Odsunalem krzeslo od stolu obiadowego (ciekawe, kto dostepuje zaszczytu jadania obiadow z kapitanem? Pasazerowie?), zarejestrowalem, ze na wypadek kolysania nozki sa umieszczone w specjalnych szczelinach, usiadlem i odetchnalem.
To chyba calkiem przyjazni ludzie, w kazdym razie na piratow nie wygladaja.
A wiec, co my tu mamy?