Pozostawalo liczyc na to, ze zejscie, ktore coraz bardziej przypominalo zjazd, mimo wszystko nie osiagnie zabojczej predkosci.
Ostatnie metry pokonywalem w dzikim tempie, rece mi zesztywnialy, palce nie chcialy sie rozgiac. Do powierzchni morza, bijacego o skaly, zostalo niewiele, dziesiec, moze pietnascie metrow.
I wtedy zobaczylem wiszacy pod moimi nogami motek – nitki jednak nie wystarczylo.
Nie wypuscilem automatu z rak – po prostu motek z rozpedu rabnal o pierscien celownika, nic brzeknela cienko i sie zerwala, a ja, koziolkujac, polecialem w dol – w ostatniej chwili odbijajac sie od skaly.
Niebo, skaly, wodospad – wszystko wirowalo w diabelskiej karuzeli. Zrobilem chyba ze trzy pelne salta, po czym, absolutnie przypadkiem, wpadlem do wody „na glowke”. Gdyby w okolicy bylo jakies jury, moglbym liczyc na calkiem niezle oceny za skok, choc pewnie odjeliby mi troche za, towarzyszace lotowi, rozpaczliwe wycie, lecace oddzielnie automat i lewy but.
Zanurzylem sie na duza glebokosc, upadek wzmogla kipiel wodospadu. Zmusilem sie do otwarcia oczu, na szczescie woda byla tu niezbyt slona – i zaczalem plynac ku swiatlu, w gore. Bolaly mnie uszy, strasznie chcialem odetchnac – wpadlem do wody na wydechu – ale plynalem, walczac z dusznoscia. To niemozliwe, zeby taki byl moj koniec… W takim razie po co to wszystko? Moj bunt, poscig, lodowe pustynie Janusa, to niewiarygodne zejscie…
Wyplynalem wylacznie dzieki tej mysli: „To niemozliwe, zeby taki byl moj koniec”. Chociaz, powiedzmy sobie szczerze, miliony ludzi w swoim czasie zdazyly pomyslec dokladnie to samo, a potem koniec jednak nastepowal…
Ale ja wyplynalem.
Otworzylem usta i wydalem z siebie godna kontynuacje tego wycia, z jakim spadalem. Mlocac wode rekami, lapczywie chwytalem powietrze, w myslach klnac siarczyscie, odplywalem jak najdalej od huczacego wodospadu.
Poniewaz zostal mi tylko jeden but, zdjalem go i wyrzucilem. Wtedy natychmiast ujrzalem pierwszy, unoszacy sie na powierzchni, ale bylo juz za pozno – prawy brat nie wiadomo dlaczego poszedl na dno jak kamien.
W pierwszej chwili wydawalo mi sie, ze strome skaly wyrastaja prosto z morza, a potem zauwazylem maly kawalek brzegu, utworzony niegdys przez osypujace sie ze skaly kamienie. Podplynalem do niego, wydostalem sie na skaly i zastyglem w pozie syrenki, z braku rybiego ogona podciagajac pod siebie nogi; i probujac zlapac oddech.
Udalo mi sie! Wszystkim na zlosc – udalo!
14.
Prawdziwy bohater, taki, co to przegryza lancuchy, jednym splunieciem straca helikoptery, i lewa reka zalatwia kilkunastu wrogow, powinien robic to wszystko z zimna krwia i bez zadnych emocji. Jednym slowem, powinien przypominac Schwarzeneggera, ktory wlasnie slynal z takich rol. A jesli taki, na przyklad, specnazowiec bedzie wrzeszczal, szarpal sie, klal, a takze barwnie opisywal konsekwencje swojego gniewu – jak bohaterowie, ktorych gra zwykle Bruce Willis – to po kilku latach bohaterskich dzialan dostanie zawalu serca w wyniku licznych stresow i reszte dni spedzi, spacerujac po parku i karmiac golebie.
Ja sie chyba nie nadaje na prawdziwego bohatera.
Siedzac na brzegu, zrozumialem to w calej rozciaglosci. Balem sie, balem sie teraz znacznie bardziej niz w czasie zejscia. Trzaslem sie, i to wcale nie z zimna – woda byla ciepla – ale na sama mysl o tym, jak mogla, jak powinna byla sie skonczyc ta przygoda.
Troche pocieszalo mnie to, ze czlowiek o bogatszej wyobrazni pewnie narobilby teraz w spodnie. A jakis pisarz-fantasta w rodzaju Mielnikowa zrobilby to jeszcze przed zejsciem.
Swoja droga, takim fantastom to dobrze! Ich bohaterowie mieliby pod reka caly zestaw profesjonalnego wyposazenia, od zwyklej liny po profesjonalna „osemke”. Albo kieszonkowy jednorazowy antygrawitator. Albo smigielko, jakie mial Karlsson z dachu – wkladasz spodenki z motorkiem i lecisz, machajac reka do zachwyconych maluchow.
A tu awantura czystej wody, improwizacja, rozpaczliwy pomysl profana… Gdybym komus o tym opowiedzial, matematyk skrytykowalby mnie za kiepskie obliczenia, fizyk za to, ze nie uwzglednilem czynnika tarcia, a wspinacz za to, ze zaufalem rekom, zamiast zrobic petle z paska od spodni i pasa od automatu.
Ech, szkoda, ze nie byliscie na moim miejscu, madrale! Gdy czujesz, ze z kazda chwila ogarniaja cie coraz wieksze watpliwosci, gdy rozumiesz, ze jeszcze piec minut i zostaniesz na tej skale jak ojciec Fiodor z powiesci
Odpierajac w myslach zarzuty hipotetycznych krytykow, uspokoilem sie. Rozebralem sie, wyzalem mokre ubranie. W nocy bedzie zimno, bryzy z brzegu nie nalezy sie spodziewac, siedze pod klifem o wysokosci stu siedemnastu metrow.
Co?
Osemka?
Klif?
A wiec dziala!
Przesunalem reka w powietrzu, probujac otworzyc portal, ale nic z tego, moje zdolnosci nie powrocily az w takim stopniu, pojawil sie tylko przeblysk encyklopedycznej wiedzy funkcyjnych.
Moze zdolam zrozumiec, co powinienem teraz zrobic?
Skaczac z kamienia na kamien, przebieglem sie po niewielkiej plazy, adrenalina domagala sie ujscia.
Zanocowac tutaj?
Plynac wzdluz brzegu?
Plynac w glab morza?
Zaakceptowalbym kazda podpowiedz intuicji, ale nie pojawilo sie nic, poza wyrywkowymi wiadomosciami z dziedziny geologii i alpinizmu.
Nie plynac, czekac. Rozpalic ognisko i ogrzac sie.
Ta ostatnia mysl byla niespodziewanie ostra i przekonujaca.
Moze instynkty funkcyjnego chronia mnie przez zapaleniem pluc?
Otworzylem plecak, co wlasciwie powinienem byl zrobic od razu, i wyjalem przemoczone rzeczy.
Ku mojej radosci, ucierpialy znacznie mniej niz sie obawialem. Zapiecie plecaka, wygladajace jak zwykly suwak, praktycznie nie przepuszczalo wody do srodka. Namiekla tylko rolka papieru toaletowego, bezszmerowo spelniajac role silikazelu. Pudelko zapalek pozostalo suche.
Teraz musze juz tylko znalezc drewno.
Galazek i drewienek na malej kamienistej plazy bylo nieprzyjemnie malo, za to lezaly tu cale sterty wodorostow, wyrzucanych na brzeg przez sztormy i przyplywy. Rosliny byly w zasadzie suche, zgarnalem je w stos i zastanowilem sie.
Rozgrzac sie? Czy wlasnie to podpowiadala mi intuicja?
Raczej nie.
Bezlitosnie podarlem instrukcje przezycia w Opoce, zrobilem dolek w stercie wodorostow i wcisnalem tam kawalki papieru. Podpalilem jedna zapalka, wodorosty bronily sie przez kilka sekund, potem zaczely sie tlic.
Ciezko byloby sie ogrzac przy tym ognisku, za to uwedzic – bez problemu. Odsunalem sie jak najdalej, z ciekawoscia patrzac na swoje dzielo – slup gestego czarnego dymu, doskonale widoczny na tle urwiska. Slabego plomienia pewnie nie byloby widac nawet o zmroku, ale dym… dym byl imponujacy.
Gdyby ktos spojrzal z morza w strone brzegu, powinien dostrzec bijacy od wody slup dymu na tle skaly.
Usiadlem na kamieniu, otworzylem druga racje zywnosciowa i zabralem sie do kolacji. Tym razem na pierwsze byla kartoflanka, a na drugie komandos mial zjesc dwa kotlety z fasola. Dosc nietypowe zestawienie, ale teraz nie bylem wybredny.
Pol godziny pozniej, gdy wypalilem papierosa po kolacji, zobaczylem na horyzoncie maly kawalek zagla.