Bede musial zatrzymac sie tu na nocleg; w koncu ten akurat punkt na stepie nie jest ani lepszy ani gorszy od kazdego innego.
Zdjalem plecak, wzialem do reki paczke z jedzeniem, ale nie otworzylem jej. Zjadlem kawalek czekolady, popilem woda z butelki. Niby wypilem dwa lyki, a wody ubylo o jedna trzecia. Musze sie bardziej pilnowac.
Plecak podlozylem pod glowe, karabin pod prawa reke. Nie balem sie, ale strzezonego…
Gwiazdy na niebie stawaly sie coraz jasniejsze. Nigdzie nie widac tylu gwiazd, co na stepie w nocy. Nawet morze lsni iskrami kryla, odbijajac slabe swiatlo gwiazd. A tu panowala ciemnosc absolutna. Tak sie zlozylo, ze trafilem do tego swiata podczas nowiu – jakby specjalnie po to, zebym mogl sie pozachwycac miejscowym niebem.
Juz zasypiajac, pomyslalem, ze slysze odlegly szum wody. Pewnie halucynacje, obawiam sie pragnienia…
Zdarza sie tak, ze w najwygodniejszym lozku, w najspokojniejszym stanie ducha, czlowiek nie moze zasnac. Albo zasypia, a potem budzi sie kilka razy. Albo przesypia cala noc, a rano wstaje senny i rozbity.
A tutaj, na ziemi porosnietej sucha ostra trawa, ze swiadomoscia, ze przesladowcy w kazdej chwili moga sie zmaterializowac tuz obok, majac za soba krwawa walke – otworzylem oczy wraz z pierwszymi promieniami slonca, rzeski i gotow do dzialania. I nawet cos mi sie snilo – cos przyjemnego i uspokajajacego. Czy byla to zasluga czystego powietrza? A moze w czekoladzie byly jakies trankwilizatory? A moze to po prostu zwykly psikus nieprzewidywalnej ludzkiej psychiki?
Przeciagnalem sie, pochodzilem troche w celu rozprostowania kosci, a potem wsluchalem sie w pragnienia wlasnego organizmu. Zadnych pragnien nie bylo, jedynie chcialo mi sie pic. Rozciagajac przyjemnosc w czasie, powoli wyjalem butelke, odkrecilem, wypilem pare lykow, a potem zjadlem do konca czekolade – i spojrzalem ponuro na wschodzace slonce.
Upal na pustyni zabija szybko. Na szczescie to nie jest pustynia i powietrze nie jest az tak suche, ten dzien jeszcze jakos wytrzymam. Ale jutro, albo bede musial znalezc wode, albo… albo juz nic nie bede musial.
Plecak na plecy, automat na szyje i naprzod, na polnoc. Musze pokonac jak najwieksza odleglosc, nim zrobi sie za goraco.
Ale nie szedlem zbyt dlugo.
Jakies trzy minuty pozniej zobaczylem przed soba pas przecinajacy step ze wschodu na zachod. Przez jakis czas wpatrywalem sie w niego, nic nie rozumiejac, a potem przyspieszylem kroku.
A gdy juz zrozumialem, co widze, to najpierw sie zatrzymalem, a potem zaczalem isc powoli i ostroznie.
Dopoki nie dotarlem do krawedzi rozcinajacego step kanionu.
Nie jestem geografem ani geologiem. Nie wiem, w kazdym razie nie wiem tego bez polaczenia z wiedza funkcyjnego, czy na naszej Ziemi bywaja takie kaniony. Pewnie tak.
Rzecz jasna ten kanion nie dorastal do piet Wielkiemu Kanionowi, ktory ukochali sobie rezyserowie filmow akcji. Ale zwyklego parowu tez nie przypominal.
Prosty jak strzala – szerokosc: jakies piecdziesiat metrow, glebokosc: co najmniej tyle samo. Bardzo strome zbocza kanionu spadaly w dol, w waska szczeline, ktora plynela woda. Kanion biegl z przedgorza, podazylem wzrokiem za strumieniem wody i zobaczylem w oddali kawalek blekitnej gladzi.
Stalem na plaskowyzu niedaleko morza!
Przynajmniej jeden problem z glowy – nie umre z pragnienia.
Pod warunkiem, ze zdolam zejsc na dol.
Ciekawe, czy to rowniez byla sytuacja wyboru – zejsc na dol czy isc w strone morza gora, wzdluz kanionu? Pstryknalem palcami, probujac przywolac niebieski plomien. Nie, zdaje sie, ze po prostu nie mam wyboru – musze zejsc.
Dlaczego nigdy nie pasjonowalem sie wspinaczka? Mialem znajomego, ktory przez trzy lata chodzil na rozne sztuczne scianki, wyjezdzal na zawody, wspinal sie po jakichs Kamiennych Slupach w Krasnojarsku. Ostatecznie skonczyl z tym po piatym czy szostym zlamaniu, ale generalne byl bardzo zadowolony, mimo ze kulal w wieku dwudziestu pieciu lat.
Coz, sprobujemy…
Pierwsze metry byly najmniej strome, ale zarazem najtrudniejsze – sciane kanionu stanowila twarda, sucha ziemia, kruszaca sie pod nogami i rekami. Troche pomagaly korzenie trawy, przebijajace ziemie i niepozwalajace osypac sie zboczu. Potem zaczal sie twardy, kamienisty grunt, i tedy, ku mojemu zdziwieniu, szlo sie latwiej – gleba wietrzala warstwami, tworzac co dwadziescia, trzydziesci centymetrow wygodne schodki, na ktorych mozna bylo postawic stope. Bylo stromo, nawet bardzo, ale nie pionowo, nawet gdybym sie sturlal, mialem szanse przezycia.
Tylko jakos nie mialem ochoty tego sprawdzac.
Pot zalewal mi oczy, nogi zaczynaly drzec. Ciezko mieszczuchowi walczyc z dzika przyroda… Kretynski automat, ktory poczatkowo nie wydawal mi sie zbyt ciezki, teraz przyginal mnie do ziemi, ale nie chcialem go wyrzucac. Plecak ciagle zsuwal mi sie z ramion, a nie chcialem sie zatrzymac, zeby umocowac go lepiej. Gdy bylem w polowie zbocza, przystanalem, zeby odetchnac, spojrzalem w gore, i to byl blad. Wiszace nad moja glowa zbocze przerazalo znacznie bardziej niz przepasc pod nogami. Poniewczasie uswiadomilem sobie, ze zejsc, to jeszcze zejde i moze nawet nie zrobie sobie krzywdy. Ale wejsc na gore to juz raczej nie zdolam.
Kamien, na ktorym stalem zbyt dlugo, zaczal sie kruszyc pod moimi nogami, czym predzej zaczalem wiec schodzic dalej. Najwyrazniej nie nalezalo sie tu zatrzymywac.
Gdy od dna kanionu dzielilo mnie jeszcze dziesiec, pietnascie metrow, na zboczu pojawila sie trawa – w znacznie lepszym stanie niz ta na plaskowyzu – i nawet drobne krzaczki. Z jednej strony mialem sie czego trzymac, z drugiej, nogi slizgaly sie po trawie, a krzaczki, chociaz nie byly klujace, ocieraly dlonie. Co za swinstwo! Jak juz cos ci pomaga, to od razu szkodzi. Nieublagane prawo natury!
Na ostatnich metrach walczylem z pragnieniem oderwania sie od sciany i zbiegniecia w dol po stromym zboczu. Pewnie by mi sie udalo, ale w efekcie wpadlbym do wody, a tego nie chcialem – na dnie kanionu bylo zimno, pewnie slonce zagladalo tu tylko w poludnie.
W koncu, gdy ze zmeczenia i napiecia zaczely drzec mi rece i nogi, gdy noge rozorala mi do krwi jakas podla galazka, gdy bolesnie stluklem sobie kolano, w koncu znalazlem sie na dnie kanionu, na waskim, dwumetrowym brzegu. Wartki strumien mknal u moich stop. Przysiadlem na kamieniach, umylem rece i twarz, napilem sie. Woda byla lodowata, ale mimo wszystko rozebralem sie i ochlapalem, stojac na samej krawedzi brzegu.
Jak dobrze…
Odsunalem sie od wody, usiadlem na okraglym glazie i czekalem, az wyschne. Od chwili przejscia do tego swiata nie chcialo mi sie palic, teraz znalazlem w plecaku przezornie wcisnieta tam paczke (a raczej pol paczki) papierosow, i z przyjemnoscia zapalilem. Potem ubralem sie i otworzylem jedna racje zywnosciowa.
W srodku byl niemal pelnowartosciowy obiad. Plastikowy woreczek z podejrzanymi burymi grudkami po zalaniu woda nagrzal sie, przemieniajac grudki w zupe pomidorowa. Przy pewnej dozie fantazji mozna to bylo nawet nazwac barszczem. Troche przeszkadzal mi brak miski, ale potem zrozumialam, ze arkanscy komandosi najpierw zjadali zapakowane w plastikowa miske drugie danie – sublimowane mieso z sublimowanymi ziemniakami, ktore po zalaniu woda nagrzewaly sie, zyskujac ksztalt i smak. Zupe wlalem do wolnej miski i zjadlem, a potem otworzylem puszke z narysowanym na niej jablkiem i wypilem sok – gesty i slodki. Chleb, rowniez szczelnie zapakowany w plastik, byl smaczny i niemal swiezy.
W porzadku. Grzechem byloby sie skarzyc.
Za to nalezalo sie zastanowic, co robic dalej.
Po pierwsze, moglem sprobowac zbudowac tratwe. Powiazac ze soba watle krzaczki, poszukac na brzegu jakichs drewienek… nadmuchac prezerwatywy. Tak, brzmialo bardzo obiecujaco.
Po drugie, moglem ruszyc brzegiem wzdluz strumienia. Bedzie sie szlo trudniej niz przez step, za to nie grozil mi lejacy sie z nieba zar, no i mialbym wode pod bokiem.
Ogolnie rzecz biorac, nie mialem zbyt duzego wyboru. Biorac pod uwage to, co widzialem ze zbocza, za jakies czterdziesci kilometrow ten strumien wpadnie do morza. Ile zdolam przejsc w ciagu jednego dnia? Jesli wszystko