zycia.
Bez poczucia niezrecznosci czy wstretu wlozylem cudzy szlafrok i wyszedlem z lazienki. Kapiel i herbata dobrze mi zrobily, wprawdzie nie pokusilbym sie o bieg na setke, ale moglem isc o wlasnych silach.
Dziewiec lat to kawal czasu… Moja wieza nie zdazyla stac sie prawdziwym domem, ale u Marty bylo bardzo przytulnie. Na parterze przestronne pomieszczenie zostalo przedzielone na pol regalami, na ktorych staly najrozniejsze przedmioty – doniczki z kwiatami, opakowania po napojach chlodzacych i piwie, jakies zelastwo watpliwego pochodzenia i zwiniete w klebek ubrania. O dziwo, caly ten rozgardiasz wywolywal wrazenie przytulnosci i komfortu. Na schodkach prowadzacych na pierwsze pietro lezal dywanik, podobne dywaniki lezaly rowniez na podlodze. Z boku stala miseczka z mlekiem – widocznie mieszkal tu kot.
– Chodz – powiedziala Marta.
Poszedlem za nia do drzwi, Marta otworzyla je gwaltownie i oznajmila:
– Elblag.
Odruchowo otulilem sie szlafrokiem i cofnalem o krok. Za drzwiami bylo wieczorne miasto – stare kamienice, brukowana ulica, stylowe latarnie i siedzacy przy kawiarnianych stolikach ludzie. Wrota wychodzily na niewielki plac, pelen odpoczywajacych ludzi.
– Bardzo sympatycznie – przyznalem. – Wychodzi sie do centrum miasta?
– Tak. – Marta zamknela drzwi i podeszla do nastepnych; otworzyla je i powiedziala: – Janus.
– Jasne – mruknalem, patrzac na sniezna zamiec. Dmuchnelo prosto w drzwi; pomyslalem, ze moglbym teraz lezec w tym lodowym piekle, skostnialy, wpatrzony w ciemnosc oczami pokrytymi lodem, i wzdrygnalem sie. – Zamknij!
Marta popatrzyla na mnie z lekkim wspolczuciem i zamknela drzwi, mruczac pod nosem:
– Okropny swiat. Nawet latem. Wiesz, ze tam zyja ludzie?
– Slyszalem, ze Janus jest niezamieszkany.
Marta pokrecila glowa.
– Kiedys w lecie widzialam zagiel na rzece. To byla lodka, raczej kiepska i zupelnie niepodobna do naszych. I sa jeszcze dzikie… – Zawahala sie i niepewnie dodala: – Kozy. W kazdym razie wygladaja jak kozy. Zastrzelilam jedna, i tak nie nadazala za stadem, potykala sie, upadala. W jej zadzie – Marta poklepala sie po pupie – byla strzala z koscianym grotem.
W jej glosie bylo cos, co upewnilo mnie, ze wbrew twierdzeniom innych funkcyjnych na Janusie jest jednak zycie rozumne. Koczujace na planecie zwierzeta, szukajace ciepla i podazajacy za nimi dzikusy? Dlaczego nie? Idacy po granicy morderczej zimy i ciezkiego lata wieczni wloczedzy wiosny. Nie raczej wieczni wloczedzy jesieni, zywiacy sie tym, co daje im niegoscinna ziemia. Jacy oni sa, nasi bracia z sasiedniego swiata? Czy moglibysmy sie porozumiec? Zaprzyjaznic? Czy moglibysmy im pomoc lub czegos sie od nich nauczyc?
Funkcyjnych to nie interesowalo.
Jakby slyszac moje mysli, Marta powiedziala:
– Czasem mysle, ze kazdy swiat Wachlarza jest zamieszkany, tylko nie zawsze widzimy jego mieszkancow. Moze czasem nie chca, zebysmy ich widzieli? A my, gdy nie potrzebujemy niczego od ich swiata, po prostu ich nie szukamy.
Podeszla do trzecich drzwi, postala w zadumie i spytala:
– Byles kiedys w Antyku?
– Nigdy, tylko o nim slyszalem.
– Zabawny swiat – prychnela. – Tylko sie nie wychlaj. Jesli wyjdziesz za drzwi, zauwaza cie miejscowi.
Za trzecimi drzwiami byl sloneczny, cieply dzien. Drzwi wychodzily na waski zaulek z domami zbudowanymi z kamienia, raczej topornymi, z waskimi szczelinami okien, okienek strzelniczych czy otworow wentylacyjnych.
– Magazyny – powiedziala Marta.
To bylo do przewidzenia, z reguly portale otwieraly sie w pustych miejscach. Drzwi do Elblaga, prowadzace do centrum miasta, byly wyjatkiem potwierdzajacym regule. Chociaz, moze i nie? Przeciez moja wieza nie wyrosla na peryferiach Moskwy. Najwyrazniej w ojczystym swiecie celnika przejscie moglo otworzyc sie w dowolnym punkcie i dopiero poznej, gdy wrastalo w cudze swiaty, czynilo to ostroznie, trzymajac sie peryferii.
– Kto mnie tu zauwazy? – spytalem.
– No przeciez slyszysz, ze ida.
Rzeczywiscie, w tej samej chwili uslyszalem kroki. Obok drzwi, jakby ich nie zauwazajac, przeszlo dwoch ludzi – smagly muskularny mezczyzna w luznej bialej koszuli i bialych spodniach oraz staruszek otulony ciemnym plaszczem. Obaj byli boso. Mezczyzna niosl na ramieniu dluga szara tuleje, najwyrazniej ciezka, co upodabnialo go do bojownika z kraju trzeciego swiata, niosacego na stanowisko swojego „wampira” czy „tawolge”. Wrazenie psula jedynie zlota obrecz na jego szyi, ozdobiona wymyslnym wzorem i wysadzana brylantami.
– Kto to jest? – zapytalem patrzac na nich jak zahipnotyzowany. Oprocz nieszczesnych zeslancow w Nirwanie i bardzo podobnych do nas mieszkancow Kimgimu, nie mialem okazji ogladac mieszkancow innych swiatow.
– Niewolnik i jego pan odparla Marta. – Tutaj jest sklad GROBOWSZCZIKA. Widocznie staruszek musi byc czlowiekiem niebogatym, skoro kupil urne na kosci na kredyt, bez grawiury… i chyba przeceniona.
Zerknalem podejrzliwie na Marte, ale jej twarz byla bardzo powazna.
– Niewolnik to ten w zlej obrozy z brylantami? – spytalem.
– Tak. A co ci sie nie podoba? To bogaty niewolnik.
– Bogaty niewolnik i biedny pan? I co, nie moze odebrac pieniedzy niewolnikowi?
– Nie moze. Oni tu ma bardzo rozwiniete niewolnictwo, niewolnik moze objadac sie truflami,
– I wlasnych niewolnikow.
– Nie. Tego jednego mu nie wolno – odparla ostro Marta. – To przywilej czlowieka wolnego. Bardzo specyficzne spoleczenstwo.
Popatrzylem na plecy preznego niewolnika i zgrzybialego staruszka i spytalem:
– Czy kosci zmieszcza sie do tej urny?
– Oczywiscie, przeciez sie je mieli. Najpierw wystawiaja cialo ptakom, lisom czy rybom, jak kto woli, potem zbieraja kosci, miela i wsypuja do urny. Nastepnie urne stawia sie na dachu domu lub na cmentarzu, jesli dom nie przechodzi na bliskich krewnych.
Wzdrygnalem sie.
– Dziwny swiat – przyznala Marta. – Ale jakos funkcjonuje.
Zamknela drzwi i podeszla do ostatnich, czwartych. Pomyslalem, ze skoro Ziemie-szesnascie, jedyny swiat, o ktory pytalem, zostawila na deser, to najwyrazniej czekalo mnie ciekawe widowisko.
Nawet nie podejrzewalem jak ciekawe.
Byly tu tylko dwa kolory – czarny i czerwony. Popekana czarna rownina biegla ku horyzontowi, tutaj zaskakujaco bliskiemu. Gdzieniegdzie wznosily sie wygladzone wiatrem czerwone skaly. Pachnialo siarka, suchy, goracy wiatr miotal czarno-czerwonym pylem, niebo tez bylo czerwone, niemal purpurowe, niskie i przytlaczajace. Zupelnie nie wygladalo to na chmury, raczej na szczelna zaslone, naciagnieta sto metrow nad ziemia. Od czasu do czasu na purpurowym niebie pojawialy sie rozblyski, jakby szalala tam bezglosna burza.
– Boze moj! – wyrwalo mi sie.
Naprawde, coz innego moglem zrobic, niz wzniesc okrzyk do hipotetycznie istniejacego Wszechmogacego? Najwyzej brzydko zaklac. No, ale przeciez nie przy kobiecie.
– Ja tez czasem mysle, ze to pieklo – powiedziala Marta; chyba odebrala moj okrzyk zbyt doslownie.
Zerknalem na nia. Wpatrzona w purpurowe niebo, oblizala wargi – z czarno-czerwonej rowniny buchal ciezki, parzacy wiatr – i powiedziala tajemniczym szeptem:
– Kiedys widzialam… wydaje mi sie, ze widzialam… jak cos bialego spada z nieba… cos… jakby wielki bialy ptak…
– Albo czlowiek? – spytalem, juz domyslajac sie, co ona tam widziala. Lub wymyslila.
– Ludzie nie maja skrzydel – odparla Marta.
– I nie poszlas, nie popatrzylas?
– On byl ogromny, dwa razy wiekszy od czlowieka. Przestraszylam sie. – Popatrzyla na mnie i usmiechnela sie krzywo. – Istnieje opinia, ze Ziemia-szesnascie to planeta wulkaniczna, i zaleca sie, zeby nikt tam nie wchodzil, nawet funkcyjni. Ci, ktorzy poszli za daleko, juz nie wrocili.
W pewnym momencie rownina za drzwiami sie zakolysala. W oddali powoli wydela sie i rozpadla biala drzaca