– Stylowo – rzekl Kotia. – I pusto. Ale za to cieplo!
Pchnalem drzwi. Za nimi bylo to, co spodziewalem sie zobaczyc: wielka sala. Sufit na wysokosci czterech, a moze nawet pieciu metrow, ze zgaszonym krysztalowym zyrandolem posrodku; wszedzie solidne, ciezkie meble – fotele, stoliki, szafy, kredensy. Sciany obite bezowymi gobelinami. Wielki kominek, w ktorym palil sie ogien, z marmurowa poleczka i ustawionymi na niej cacuszkami ze szkla i porcelany. Szerokie schody na pierwsze pietro. W rogu sali znajdowal sie masywny bar – zadnych metalowych uchwytow na kieliszki, zadnych niklowanych kranow, wylacznie matowe, czarne drewno. Za barem, pod sciana plytkie szafki z kolorowymi butelkami, dalej, w glebi, uchylone drzwi. Na podlodze lezal jasnobrazowy dywanik ze startym rysunkiem rozrzuconych bezladnie ciemnych plam.
– Jaki dziwny wzor – powiedzial Kotia, spogladajac pod nogi. I spojrzal na mnie blagalnie: – Tak?
– To krew – odparlem i obejrzalem sie.
W szatni stal czlowiek. Widocznie wyszedl drugimi drzwiami, gdy weszlismy w glab budynku. Zupelnie nie spodobalo mi sie jego ubranie – czarny sweter i spodnie, wszystko przylegajace, sliskie nawet z wygladu, nie ma za co zlapac. Stroj do walki, a nie do picia drinkow przy kominku. Nie spodobala mi sie czarna kominiarka na jego glowie, z dziurami na oczy. Jego oczy tez mi sie nie spodobaly – zimne, bezlitosne. I bardzo nie spodobala mi sie ciezka, krotka palka w jego reku.
Krotko mowiac, ten czlowiek nie spodobal mi sie zupelnie!
I to, jak ostroznie podchodzil, trzymajac palke nieco odsunieta, nie spodobalo mi sie rowniez.
– Kiryl… niepotrzebnie tu weszlismy – powiedzial Kotia drzacym glosem, zerkajac za moje plecy.
Spojrzalem tam, gdzie on – za barem byl jeszcze jeden mezczyzna w czarnym stroju, moze schowal sie pod barem, a moze wyszedl z tamtych drzwi. Musze przyznac, ze absolutnie nie wygladal na serdecznego barmana, ktory marzy o tym, zeby podac nam drinka. Na poczatek musialby odlozyc palke i noz z szerokim ostrzem w ksztalcie liscia.
Dwoch innych w czerni wyszlo z niepozornych drzwi w glebi sali. Oni rowniez mieli palki i noze.
Nie wygladalo na to, ze chca nas wziac zywcem. Najwyrazniej bylismy dla nich irytujaca przeszkoda, ktora nalezalo usunac w sposob maksymalnie prosty i pewny.
Mezczyzna za barem odsunal reke z nozem.
Mezczyzna z szatni przestapil prog i teraz stal w odleglosci dwoch metrow od nas.
– Kiryl… – zaczal Kotia.
Nie sluchalem go. Czlowiek uzurpujacy sobie miejsce barmana zrobil szybki wymach reka. A ja jednoczesnie wyciagnalem reke w kierunku noza i uderzylem Kotie noga pod kolana – Kotia padl na podloge.
Tak naprawde zrobienie czegos takiego jest niemozliwe, no, chyba ze od dziecka pobierales nauki w jakims tam klasztorze Shaolin. Ale teraz nie zastanawialem sie nad takimi drobiazgami.
Przechwycilem noz w locie – nie zatrzymalem, a jedynie musnalem rekojesc, zmieniajac jego trajektorie, i noz wszedl w piers czlowieka, ktory zamykal nam droge ucieczki – weszlo cale szerokie ostrze, z czarnej tkaniny sterczal tylko krotki ogonek, nieprzypominajacy rekojesci. Czlowiek zacharczal i padl na kolana.
Tym razem nie moglem juz powiedziec, ze nie bylo w tym mojej winy.
Czlowiek, ktory rzucil nozem, przeskoczyl przez bar – bardzo widowiskowo, opierajac sie tylko na lewej rece, a prawa robiac zamach palka. Palka leciala, celujac prosto w moja glowe. Przykucnalem i wycelowalem otwarta dlonia w piers napastnika. Zabojca jakby sie zlamal – odrzucilo go do tylu, upuscil palke i bezradnie zaczal drapac piers rekami. Uderzylem znowu, i znowu nie piescia, lecz rozczapierzonymi palcami od dolu w podbrodek. I nie uslyszalem, lecz wyczulem chrzest kregow szyjnych, gdy jego glowe odrzucilo w tyl.
Ci, ktorzy jeszcze zyli, zatrzymali sie. Nie okazywali strachu, chociaz ja osobiscie na widok nieuzbrojonego czlowieka, ktory zabil dwoch napastnikow, jeszcze trzy dni temu narobilbym w spodnie. Wygladali raczej na skonsternowanych.
– Funkcyjni? – zapytal niespodziewanie jeden z nich.
– Nie. To niemozliwe – odparl drugi.
Wygladali jak „czarne charaktery” z kreskowek. Poza tym, jeden trzymal palke w prawej rece, drugi w lewej, przez co sprawiali wrazenie lustrzanego odbicia.
– Kiryl, zabiles ich! – zawolal nagle Kotia, ktory lezal na plecach i probowal wstac. Na jego twarzy bylo jeszcze wieksze przerazenie niz wtedy, gdy zobaczyl ludzi ktorzy chca zabic nas. – Zabiles ich!
Mankut niespodziewanie kopnal stojace przed nim krzeslo – z taka sila, ze mebel polecial w strone mojej glowy. I obaj jednoczesnie rzucili sie do ataku.
Chwycilem krzeslo w locie, dwiema rekami za wygiete, rzezbione nozki. Jednym szarpnieciem wyrwalem te nozki, odwrocilem ostrymi koncami do przodu i wbilem w piersi napastnikom, nim zdazyli opuscic palki na moja glowe.
Jak wykazal ten eksperyment, drewniany kolek wbity w piers jest rownie smiertelny dla czlowieka jak dla wampira.
Mankut runal na Kotie, i moj przyjaciel, wyjac, usilowal wydostac sie spod podrygujacego w agonii ciala. Odsunal sie ode mnie, jakby sie bal, ze zabije rowniez jego.
Wlasciwie, dlaczego mialby myslec inaczej? Przeciez jestem dla niego prawie obcym czlowiekiem.
– Zabiles ich! Zabiles! Ty… ty…
– W przeciwnym razie oni zabiliby nas! – wrzasnalem. – Przeciez usilowali nas zabic! Noz lecial prosto w twoje gardlo!
Kotia pokiwal glowa, ale bez przekonania. Potem oczy mu sie rozjasnily, szalony strach odplynal, ale chyba mogl wrocic w kazdej chwili.
– Kotia, nie jestem psychopata. Nie jestem morderca. Oni atakowali, ja sie bronilem.
– Jak ty… Jak ci sie to udalo?
Kotia zdjal i zaczal przecierac okulary. Mial teraz, jak sie to czesto widzi u okularnikow, stropiony i bezbronny wyraz twarzy.
Obejrzalem cztery nieruchome ciala. Jeden napastnik mial noz w sercu, drugi skrecony kark, dwaj zostali przebici kolkami, w tym chyba jeden na wylot. Kurcze, to z jaka sila trzeba uderzyc? Z lekkim przerazeniem spojrzalem na wlasne rece. Teraz to nawet strach w nosie podlubac, jeszcze pol glowy sobie oderwe.
– Nie wiem jak – odparlem. – Jakos tak samo przyszlo. Trzeba sie bylo bronic, no to…
– Miales takie oczy… takie zamyslone, melancholijne… Jakbys recytowal wiersze.
Niezle porownanie! Kocia faktycznie ma zadatki na pisarza.
– Zrobilem to, co nalezalo zrobic. Ja… nawet sie nie wahalem. Wiedzialem, ze tak trzeba.
Kotia skinal glowa i zalozyl okulary na nos. Teraz mial juz bardziej sensowne spojrzenie.
– Powiedz, zrozumiales, co oni krzyczeli?
– Tak.
– Tak wlasnie pomyslalem. – Kotia skinal glowa. – Oni nie mowili po rosyjsku. Ciezko nawet powiedziec, w jakim jezyku… Cos przyjemnego, jakby francuski… ale ja takiego jezyka nie znam.
Nawet sie nie zdziwilem.
– No to co mowili? – spytal Kotia, podnoszac palke i z szacunkiem wazac ja w rekach.
– Jeden spytal drugiego: funkcyjni? A drugi odpowiedzial, ze to niemozliwe. Co to takiego funkcyjny?
– Znam tylko funkcje matematyczna. – Kotia starannie odlozyl palke na kruchy stolik, cudem ocalaly w wirze walki. – Ty jestes specjalista od rzadkich slow, ty wiesz lepiej.
– Widocznie funkcyjnych nie przewozi sie przez clo.
Kotia jeszcze raz zmierzyl mnie wzrokiem i pokrecil glowa.
– Sluchaj, ty przeciez czules? Wiedziales, ze tu bedzie pulapka!
Ciezko bylo temu zaprzeczyc. Wszedlem za bar, zajrzalem za drzwi. Niewielka kuchnia, wszystko w tym samym stylu: „Mamy tu dziewietnasty wiek, nie macie panstwo nic przeciwko temu?”. Wzialem z polki butelke o demonstracyjnie alkoholowym wygladzie i zerknalem na etykietke. Tak. Napis byl wyraznie po angielsku.
– Kotia, co tu jest napisane? – Pokazalem butelke.
Kotia podszedl, zerkajac na ciala.
– Boze, tu sa cztery trupy, a ten teraz bedzie pil. Whisky, jednoslodowa, dziewietnastoletnia. Czad! Daj no tu.
Upil wielki lyk prosto z butelki i sie zakrztusil.
– Czyli co, czytac umiesz?