Jaka jest roznica temperatur miedzy naszym swiatem i tym? Dlaczego nie ma zmiany cisnienia? Dobrze by bylo wziac snieg do analizy. Sprawdzic, czy dziala tu radio…
– Mam radio w telefonie – pochwalilem sie.
– O!
– Tylko, zeby odbieralo, trzeba wlozyc sluchawki, a sluchawek nie mam.
– Komorka! – zawolal Kotia. – Zaraz. – Wyciagnal telefon z kieszeni i powiedzial oburzony: – Cholera… siec jest niedostepna.
– Dobra, nie gadajmy tyle na mrozie, bo sobie gardla przeziebimy.
Myslicie, ze Kotia sie uspokoil? Gdzie tam! Caly czas gadal, omawial architekture zabudowan – chociaz co tu mozna bylo dojrzec w ciemnosciach. Wysuwal i obalal hipotezy o swiecie Kimgimu – na przyklad, ze ten swiat moze byc znacznie bardziej rozwiniety niz nasz, a transportu konnego uzywa sie tu z powodow ekologicznych i zamilowania do staromodnych przedmiotow.
Sluchalem go jednym uchem. Szedlem, depczac puszysty snieg. Sa ludzie, ktorzy w niezrozumialych sytuacjach zamykaja sie w sobie i czekaja na rozwoj wydarzen. A sa tacy, ktorzy zaczynaja paplac jak najeci i strzelac fajerwerkami pomyslow. Do tej pory sadzilem, ze naleze do tych drugich, ale przy Kotii, chcac nie chcac, stalem sie milczkiem.
Znacznie bardziej niepokoilo mnie, co zrobimy, gdy rzeczywiscie znajdziemy czlowieka z biala roza. Jakie pytania mu zadamy. I jakie odpowiedzi otrzymamy.
Ulica skonczyla sie w sama pore. Kotia, ktory szedl za mna, najpierw przestal trajkotac, potem zaczal ciezko dyszec, potem powiedzial, ze ide jak czolg i nie mam litosci dla pracownika umyslowego, ktory nie przywykl do przecierania zasniezonych szlakow. Zdaje sie, ze gotow byl sie poddac i zawrocic. I. wtedy przed nami zamajaczylo slabe swiatlo. Odruchowo przyspieszylismy kroku i kilka minut pozniej wyszlismy na otwarta przestrzen. Nawet snieg jakby mniej padal.
– Zabije sie deska! – zawolal Kotia. – Gdzie my jestesmy?
Absolutnie solidaryzowalem sie z nim w tych odczuciach.
Z jakiegos powodu wydawalo mi sie, ze zaulek znajduje sie blisko centrum miasta. Ze wystarczy z niego wyjsc, a znajdziemy sie w sercu tetniacej zyciem metropolii. Ze zobaczymy jakies krzywe uliczki, tulace sie do siebie dwu-, trzypietrowe kamienice, placyki z fontannami, male sklepiki z towarem nieznanego pochodzenia i przeznaczenia – a my znalezlismy sie nad morzem! Wyszlismy na dlugie, zasniezone nabrzeze, pod ktorym na kamienisty brzeg wbiegaly zimne szare fale. Z jednej strony bylo morze a z drugiej monotonne budynki z czerwonej cegly, z przysypanymi sniegiem zelaznymi dachami, bez zadnego swiatelka w oknach, przerzedzone biegnacymi od brzegu uliczkami. Padajacy snieg nie pozwalal zobaczyc, jak daleko ciagna sie te budynki. Ale na kilometr w obie strony od nas na pewno.
Od strony morza biegla dosc wysoka, siegajaca mi do piersi kamienna balustrada, na ktorej staly pyzate slupy zwienczone wielkimi mlecznobialymi kulami, plonacymi slabym, mzacym swiatlem. Latarnie byly rozmieszczone rzadko, ale dzieki sniegowi cale nabrzeze wygladalo na jasno oswietlone.
– Zdaje sie, ze to nie jest swiatlo elektryczne – oznajmil Kotia tonem badacza-odkrywcy. – Popatrz no, a co tam jest?
Podeszlismy do oblodzonej, mokrej od bryzgow balustrady. W dali, na morzu, rzeczywiscie powoli sunely ogniki – caly gwiazdozbior, plynacy za sniezna zaslona.
– Statek? – zasugerowalem.
– Aha.
– Przypomina Petersburg – rzekl Kotia. – Nie, nie Petersburg. Jurmale.
– Chcesz przez to powiedziec…
– Nie chce. – Kotia sie zjezyl. – Jakies to wszystko obce. Nie boisz sie, Kiryl?
Zastanowilem sie i pokrecilem glowa. Nie, nie balem sie. Bylem zaciekawiony, czujny, ale sie nie balem.
– Widzisz slady powozu? – zapytalem.
– Widze.
– To chodzmy za nimi. W koncu to powoz, a nie samochod, nie mogli daleko pojechac. A moze zmarzles?
– Ja? – oburzyl sie Kotia. – Raczej sie spocilem! Przeciez mowilem, ze mam ciepla kurtke!
– To chodzmy. Nie, zaczekaj!
Przeszedlem sie wzdluz balustrady, rozgarniajac snieg i probujac znalezc w nim kamien, galazke… cokolwiek. Nie mialem ochoty przechodzic przez balustrade na brzeg. W koncu znalazlem kamien wielkosci piesci, otarlem ze sniegu i uroczyscie ustawilem na balustradzie.
– Zaznaczasz miejsce? – domyslil sie Kotia. – Slusznie. Jeszcze bysmy zabladzili.
Szczerze mowiac, troche zazdroscilem przyjacielowi. Kotia zachowywal sie… no, prawidlowo. Badal nowy swiat. Heroicznie znosil niewygody wyprawy. Chcial jak najszybciej zadac wszystkie pytania i otrzymac wszystkie odpowiedzi. A przeciez wyraznie sie bal.
A ja czulem jakas niezrozumiala pewnosc siebie, ktora zabijala ducha przygody. Mozna powiedziec, ze Kotia zachowywal sie jak dziewietnastowieczny mysliwy, wyruszajacy do Afryki na polowanie na lwy. A ja jak wspolczesny turysta, jadacy dzipem na safari.
A moze tak wlasnie trzeba?
Moze nie ma tu zadnych lwow?
Szlismy nabrzezem. Tutaj wiatr dmuchal sniegiem w strone morza. Po lewej rece ciagnely sie domy, po prawej balustrada z latarniami i znikajace w dali swiatla statku. Kotia chowal dlonie pod pachami, ja tez zalowalem, ze nie mam rekawiczek. Znowu zaczal sypac snieg.
A potem zobaczylismy przez zamiec budynek na brzegu. Tutaj nabrzeze skrecalo lukiem ku morzu i na powstalym placyku stal pietrowy dom. Rowniez z cegly, ale zywy – z cieplym swiatlem w zaslonietych oknach, z dymkiem z komina, z usunietym sprzed wejscia sniegiem. Tak domy rysuja dzieci kochane przez rodzicow. Takie domy mozna spotkac w zamoznej Europie.
U nas jakos sie nie przyjely.
– Ale z nas idioci – powiedzial nagle Kotia, zatrzymujac sie. – O rany, ale z nas idioci!
No prosze, niby w okularach, ale pierwszy zobaczyl szyld nad szerokimi, dwuskrzydlowymi drzwiami.
BIALA ROZA
– I skad nam przyszlo do glowy, ze trzeba szukac bialej rozy? W zimie?! – Kotia prychnal oburzony. – To pensjonat. Albo restauracja. Restauracja bylaby nawet lepsza. Idziemy?
– Zaczekaj. – Chwycilem go za ramie. – Zaczekaj!
Kotia zatrzymal sie poslusznie.
Obejrzalem budynek. Co mnie zaniepokoilo? W srodku powinno byc cieplo. W srodku pewnie faktycznie nam czegos naleja, jesli poprosimy. I odpowiedza na pytania.
– Ja pojde pierwszy – powiedzialem nieznoszacym sprzeciwu tonem, patrzac na Kotie. – Jasne? A ty lepiej tu zaczekaj.
– Niech zgadne – odezwal sie Kotia. – Pewnie sluzyles w desancie. Albo moze masz czerwony pas w karate?
– Nie.
– W takim razie nie strugaj bohatera!
– Dobra – nie spieralem sie. – Tylko idz za mna. Prosze.
To „prosze” zadzialalo. Kotia skinal glowa.
Podszedlem do drzwi. Piekne klamki – z brazu, starodawne, w ksztalcie szponiastych ptasich lap. Czemu zwlekam, przeciez tu wszystko jest stare?! Czyzbym zaczal sie jednak bac?
Polozylem dlon na zimnym metalu i pociagnalem drzwi do siebie. Otworzyly sie lekko, lagodnie.
– Co tam? – zapytal Kotia zza ramienia.
„Tam” byl niewielki pokoj w rodzaju przedpokoju czy szatni. Wieszaki na scianach, ale wszystkie puste. Dwoje drzwi. Wielki fotel obity wytartym czerwonym aksamitem. Nikogo nie bylo, i to wydalo mi sie nieprawidlowe. Ze scian sterczalo kilka lamp z kolorowymi abazurami. Zdaje sie, ze to byly gazowe lampy, bo swiatlo drzalo, jakby kolysal sie plomien.
Weszlismy.