Otworzylem oczy i usiadlem na lozku. Okazalo sie, ze okiennice w jednym z okien byly niedokladnie zamkniete i do pokoju wpadalo slabe swiatlo poranka. Niespodziewanie jasne… jak zima. Przeszedl mnie dreszcz, bylo chlodno, podszedlem do okna. Wieczorem nie probowalem otwierac okiennic, teraz okazalo sie, ze to niespodziewanie latwe. Najpierw otworzylem okna, potem podnioslem zasuwe z blyszczacych, jakby polakierowanych okiennic i otworzylem je na osciez.
Do pokoju wpadlo swieze, chlodne powietrze i swiatlo – duzo bialego switala. Okno wychodzilo nie na tory, lecz na jakis zaulek, zabudowany starymi domami bez okien. Caly swiat byl przyproszony czystym sniegiem, delikatnie rozowym w promieniach wschodzacego slonca i jeszcze niezadeptanym. Cien wiezy padal na snieg i podnosil sie na sciane sasiedniego budynku. Budynki przypominaly dziewietnastowieczna fabryke, jeszcze nie przerobiona przez przedsiebiorczych ludzi na dyskoteke czy klub nocny.
Przez kilka chwil z przyjemnoscia wdychalem powietrze, mruzac oczy przed jasnym swiatlem. Skad sie tu wziela ta fabryczna okolica? W Zamoskworieczje pelno takich budynkow, w okolicy Izmajlowskiego tez ich nie brakuje. Ale nigdy nie przypuszczalem, ze cos takiego jest miedzy Ryzska i Aleksiejewska, w poblizu Prospektu Mira.
Zamknalem okno – zrobilo sie zimno – zaczalem sie ubierac. Dzinsy wyschly, koszula tez, ale buty byly wilgotne. Tak, w tym roku wczesnie przyszla zima. A ja nie mam nic cieplego.
Z dolu dobieglo pukanie. Drgnalem, przypominajac sobie, co mnie obudzilo. Kto stuka do moich drzwi? Na pewno nie listonosz.
Skonczylem sie ubierac, wsunalem telefon do kieszeni i zbieglem na dol po kreconych schodach.
Prawie zbieglem. Zatrzymalem sie na ostatnim stopniu i chwycilem za drewniana porecz. Poczulem, ze drze, ale chlodne powietrze nie mialo tu nic do rzeczy.
Jakie, do licha, krecone schody?!
Wczoraj wieczorem byla to zwykla metalowa drabina, w rodzaju pozarowej, niewygodna jak diabli.
A teraz to sa spiralne schody. Drewniana porecz, stopnie i slup. Bardzo rozsadnie zrobione – stopnie chropowate, zeby sie nie posliznac, porecz na odpowiedniej wysokosci, sama podsuwa sie pod reke.
Przypomnialem sobie, jak szukalem sladow remontu w swoim bylym mieszkaniu. Naiwny! Tu w czasie jednej nocy zamieniono cale schody!
I nie tylko schody! Wczoraj wieczorem podloga na parterze byla betonowa, dzis jest drewniana. Szerokie deski, nie lakierowane, lecz jakby nasaczone ciemnym olejem. Bardzo szlachetnie to wyglada, nie ma co.
Lampy na suficie oslanialy teraz metalowe abazury. Troche przypominaly latarnie, ale generalnie wygladaly calkiem niezle.
Mozna powiedziec, ze moje warunki mieszkaniowe – po drastycznym upadku – ulegaly blyskawicznej poprawie. Przedwczoraj bylem posiadaczem malego jednopokojowego mieszkania, wczorajszy wieczor powitalem jako bezdomny, a noc spedzilem w opuszczonej wiezy obok torow. A teraz mialem pietrowy apartament, dosc luksusowo wyposazony.
Stukanie sie powtorzylo i teraz mialem juz pewnosc, ze ktos puka do drzwi, i to wcale nie do tych, przez ktore tu wczoraj wszedlem.
Stanalem przed drzwiami i sie zawahalam, a potem zdecydowanie odsunalem zasuwe i otworzylem.
Tak, to na pewno nie byly „moje” drzwi: ta strona wiezy wychodzila na widoczny z okna zasniezony fabryczny zaulek. Na sniegu przestepowal z nogi na noge mezczyzna w srednim wieku, w szarym sukiennym plaszczu z wielka miedziana blacha na piersi, w wysokich butach, futrzanej furazerce i z duza torba na ramieniu. Na moj widok zniecierpliwienie zniknelo z jego twarzy, zastapione przez uprzejme zainteresowanie.
– O matko moja… – powiedzialem.
– Slucham? – zapytal mezczyzna. Stropiony, obejrzal sie i nic nie rozumiejac, wzruszyl ramionami. – Wasza mateczka?
– Nie… nic. Ee…?
– Dzien dobry! Piekny dzis mamy dzien, nieprawdaz? Poczta. – Mezczyzna poklepal torbe i popatrzyl na mnie z pewna podejrzliwoscia.
– Tak, oczywiscie… Dzien dobry. Domyslilem sie.
– Poczta – powtorzyl mezczyzna. – Dwie paczki i list. Paczki byly prostokatne i ciezkie, a list w zwyklej bialej kopercie, tylko bez znaczkow, nadawcy i adresata.
– Dziekuje – powiedzialem, biorac paczki i list.
Listonosz uniosl grzecznie furazerke. Nie mam pojecia jakim cudem, ale ten gest wypadl bardzo naturalnie. – Jestem… wam… cos winien?
– Nie, nie, wszystko oplacone – odparl uprzejmie listonosz. – Wszystkiego dobrego.
Odwrocil sie i poszedl, okrazajac wieze. Odczekalem kilka sekund i posluszny naglemu impulsowi pobieglem za nim.
Nie bylo zadnych stalinowskich domow, nie bylo nasypu kolejowego, nie bylo jezdni.
Byly za to fabryczne budynki, waska, zasniezona ulica miedzy nimi i czekajaca na listonosza kareta. To znaczy, nie kareta oczywiscie, ale skad mialbym wiedziec, jak nazywa sie dwukolowy odkryty powoz, zaprzezony w konia? Szaraban? Tarantajka? Tilbury?
Listonosz niespiesznie wsiadl do powozu. A ja obszedlem dookola moja wieze, zupelnie nieprzypominajaca wodociagowej, wygladajaca raczej jak jeden z fabrycznych budynkow.
Tak jak sie spodziewalem, do wiezy prowadzily tylko jedne drzwi, a na pierwszym pietrze znajdowalo sie tylko jedno okno. Wieze zbudowano na planie pieciokata, miala okolo pietnastu metrow wysokosci i nieco zwezala sie ku gorze.
Wrocilem i wszedlem do srodka. Zamknalem. Paczki i list rzucilem na podloge i pobieglem do drugich drzwi – od wewnatrz nadal bylo ich piecioro.
Zamkniete, zamkniete…
Trzecie drzwi poslusznie sie otworzyly.
Padal deszcz. Nad Moskwa wisial szary ranek. W nozdrza uderzyl mnie zapach spalin, mazutu, jakiegos swinstwa. W dali dudnil odjezdzajacy pociag podmiejski. Wyszedlem, wpakowalem sie w kaluze, z butow opadly, po czym stopnialy platki sniegu. Odwrocilem sie.
Ceglana wieza. Zwykla stara wieza wodociagowa. Jedne jedyne drzwi, jedno okno, zamkniete zardzewialymi okiennicami.
Od strony sklepu dobiegala mnie nackana przeklenstwami rozmowa: „A ona… spod plotu… uchlal sie… jak swinia, mowi… Wszystkie wy, baby…”. Nieslusznie oskarzonemu piskliwie odpowiadal przepity, ale na pewno kobiecy glos.
Dzien dobry, ukochane miasto.
Cofnalem sie, zatrzasnalem drzwi, zasunalem zasuwe.
Ech, pisarzu Mielnikow… I czemus mi nie uwierzyl…
Podnioslem z podlogi list i paczke, wszedlem na pietro. Otworzylem okno wychodzace na Moskwe. Odsunalem sie troche i przez kilka minut patrzylem na zdumiewajacy obraz: deszczowy szary ranek w jednym oknie, jasny zimowy swit w drugim.
A potem usiadlem przy stole i otworzylem koperte.
Ze srodka wypadla waska zolta kartka, przypominajaca wezwanie albo telegram: podobny gatunek papieru, ta sama obojetna maszynowa czcionka, opuszczone spojniki.
„Kiryla Maksimowa. Gratulujemy przybycia. Prosimy zadomowic. Przystapcie pracy odpowiednim czasie. Komisja przybedzie pojutrze. Wszelkiej pomyslnosci”.
To „wszelkiej pomyslnosci” mnie dobilo. Zgniotlem kartke, rzucilem na podloge. Znowu spojrzalem w okna. Deszcz w jednym, snieg w drugim. Dwa swiaty i dwa zamkniete okna. Probowalem zdjac zasuwke z jednego z nich, ale nie zdolalem.
Wrocilem do stolu, rozdarlem jedna z paczek i wyjalem ciezki tom w brazowej skorzanej okladce – prawdziwa skora, pieknie pachnaca nowoscia. Przypomnialem sobie, ze w Azji zapach skory jest uwazany za jeden z ohydniejszych… Ciekawe, z czego bylaby ta okladka, gdybym byl Chinczykiem albo Koreanczykiem?
Ostroznie otworzylem ksiazke. Zadnej karty tytulowej. Piekny bialy papier, wyrazny druk. Na pierwszej stronie naglowek i spis tresci:
Moskwa
Towary, ktore mozna wywozic – str. 3