pojawila sie drabinka przeciwpozarowa?
Nie pojawila sie. Za to na podworko niespiesznie wjezdzal samochod milicyjny. Syrena byla wylaczona, ale niebieski kogut migal.
Juz po wszystkim. Milicja zawsze spoznia sie na miejsce prawdziwych przestepstw, ale w moim przypadku…
Ktos zadzwonil do drzwi. Nacisnal dzwonek i nie puszczal. Przypomnialem sobie nasza szczenieca zabawe z kolegami – biegalismy po klatce i dzwonilismy do cudzych drzwi. Najwyzszym osiagnieciem bylo dzwonic dlugo, ale jednak zdazyc uciec, gdy drzwi sie otworza. Az w koncu natknelismy sie na faceta w typie Piotra Aleksiejewicza, ktory po mieszkaniu chodzil bardzo cicho, po schodach biegal bardzo szybko, a przylanie pasem rozrabiajacemu petakowi uwazal za najlepsza metode wychowawcza.
Podszedlem do drzwi. Zaczepilem ramieniem o sciane, popatrzylem na sciskany w reku noz. Rzucilem go na podloge. Jaki sens ma scieranie odciskow palcow, skoro jest tyle innych dowodow?
Dzwonek dzwonil bez przerwy i teraz rzecza najwazniejsza wydawalo mi sie przerwanie tego dzwonienia.
Jak we snie, przekrecilem zamek i otworzylem drzwi.
Piotr Aleksiejewicz i Galina Romanowna stali w progu i patrzyli na mnie oslupiali. Chyba nie spodziewali sie, ze drzwi sie otworza. Moze nawet moglbym teraz przemknac obok nich, pobiec na dol… prosto w rece milicji.
Piotr Aleksiejewicz nadal trzymal palec na dzwonku.
– Aaa! – wrzasnela sasiadka, patrzac na moje rece. – Krew, krew! Morderca! – zawolala i, czego sie zupelnie nie spodziewalem, przewrocila oczami i stracila przytomnosc.
Za to Piotr Aleksiejewicz zareagowal zgodnie z moimi oczekiwaniami. W strone mojej twarzy pomknela wielka piesc, swiat zawirowal i upadlem obok sasiadki.
Ale nawet wtedy, gdy juz lezalem na podlodze, sasiad dzwonil dalej. A moze to mnie dzwonilo w uszach? Potrzasnalem glowa, probujac dojsc do siebie. Przed moimi oczami pojawily sie dwie pary sznurowanych buciorow, cala reszta swiata rozplywala sie, wirowala. Zza uporczywego dzwonienia dobiegl czyjs surowy glos:
– Niech pan przestanie dzwonic! Co to za samowola, co za rekoczyny, co?…
Przeszli przeze mnie, zajrzeli do mieszkania i ten sam glos, teraz juz zmieniony, dodal:
– Od tego w kraju jest milicja…
Buty wrocily i jeden z nich z rozmachu kopnal mnie w zebra. Z niespodziewana ulga zamknelam oczy i stracilem przytomnosc.
W malej zakratowanej „klatce” milicyjnego UAZ-a smierdzialo chlorem. Ostry zapach kojarzyl sie ze stara kamienica, szpitalem i tymi miejscami, w ktorych trzeba zabic zapach nieczystosci i zmniejszyc ilosc mikrobow.
Dochodzac do siebie, stwierdzilem, ze leze na metalowej podlodze, zwiniety w „chinskie osiem”. Rece mialem skute za plecami.
Ku mojemu zdumieniu samochod stal. Niejasno pamietalem, jak ciagneli mnie po schodach, jak zalozyli kajdanki i wrzucili do klatki. Widocznie chcieli zawiezc mnie na komende… czy gdzie tam sie wozi mordercow zlapanych na goracym uczynku.
Ale samochod nadal stal – i tego bylem pewien – obok mojego domu. Mojego bylego domu.
Wstalem z trudem i wyjrzalem przez zakratowane okienko w drzwiach. Szyby za krata nie bylo, powietrze wolnosci pachnialo swiezoscia – po deszczu. W swietle latarni polyskiwaly male kaluze.
Tak, zgadza sie. Lazik stal przed klatka, obok niego milicyjna wolga. Zbieraja dowody, a mnie na chwile zostawili w spokoju?
Cos tu bylo nie tak. Powinni mnie albo zawiezc na komende, albo przesluchac nad swiezym trupem. Po co polsrodki?
Z bloku wyszlo dwoch mezczyzn: jeden to chyba byl zwykly „kraweznik”, pewnie ten, co mnie kopal. A drugi – gosc po cywilnemu. Sledczy, zerwany z lozka?
– …Normalna rzecz – uslyszalem. – Handlarka z rynku przyprowadzila sobie chlopa…
– To sie jeszcze okaze – powiedzial ponuro cywil. – Dobrze, sierzancie, dziekuje. Mozecie jechac. A wlasnie! Kogo tam macie? Wskazal glowa lazik.
– Tam? – Milicjant chyba sie zastanowil. – Jakiegos pijaka.
– Gdzie go zatrzymaliscie?
– Przed metrem – powiedzial bez przekonania gliniarz. – Dawno… To na pewno nie wasz klient.
Cywil wrocil do bloku, a „kraweznik” podszedl do lazika. Przysiadlem na podlodze. Serce zaczelo mi bic mocniej. Czyzby…? Ale nie, to niemozliwe!
Gdzies obok pstryknela zapalniczka, zapachnialo papierosowym dymem. Potem trzasnely drzwi samochodu i ktos powiedzial:
– No co tam? Zdrzemnalem sie…
– Noz znalezli, zdjeli odciski palcow. Psiaka wzial sasiad. Zapalisz?
– Daj.
Znow pstrykniecie zapalniczki. Zapach dymu stal sie mocniejszy. Nie wytrzymalem i poprosilem:
– Dacie papierosa?
Przez chwile nikt nie reagowal na moje slowa, w koncu sierzant zwrocil sie do swojego kolegi:
– Sluchaj, skad zesmy go zgarneli? Wszystko mi z glowy wylecialo.
– Spod metra chyba – odpowiedzial po chwili zastanowienia kierowca. – A moze z podworka, z placu zabaw?
– Chyba trzeba go bylo pouczyc – mowil dalej sierzant. – Ech, do licha z ta robota.
Drzwi otworzyly sie z hukiem i dwaj milicjanci popatrzyli na mnie nieprzyjaznie, ale bez nienawisci.
– Dalibyscie zapalic – powtorzylem.
– Wyspales sie? – zapytal sierzant.
Skinalem pokornie glowa.
– Masz, pal.
Wsuneli mi w zeby pomiete malboro, przypalili. Zaciagnalem sie chciwie i, upijajac sie nikotyna i wlasna bezczelnoscia, zapytalem:
– Dlugo bedziemy tak jezdzic? Jeszcze troche i mnie na wytrzezwialke nie przyjma.
– A co, tak ci pilno?
– Wcale mi nie pilno – odparlem. – Zona mnie zabije. I tak bedzie awantura, zazdrosna strasznie, a jak jeszcze trafie na wytrzezwialke…
– Odwroc sie – polecil sierzant, zadeptujac niedopalek.
Odwrocilem sie. Dostane palka po lbie czy…
Zdjeli mi kajdanki.
– Idz do domu, pijaczyno – powiedzial bez zlosci sierzant. – Dziewczyne tu zarzneli… nie mamy do ciebie glowy. Jednemu nieszczescie, drugiemu fart.
Wyskoczylem z samochodu. Zaczalem rozcierac zdretwiale rece; zauwazylem plame krwi na rekawie i schowalem dlonie do kieszeni.
– Wielkie dzieki – powiedzialem. – Juz nigdy wiecej tak sie nie nawale.
– No, no – mruknal sceptycznie sierzant. Mimo wszystko w jego spojrzeniu byla nieufnosc. Cos go niepokoilo… odrobine, ale jednak. – Pamietasz, gdziesmy cie zgarneli?
– Przy metrze, na podworku – powiedzialem i zaczalem przestepowac z nogi na noge, jak czlowiek, ktory marzy tylko o tym, zeby sie odlac. Zreszta nie musialem za bardzo udawac.
– Sam trafisz?
– Jestesmy w Miedwiedkowie? – Zaczalem sie rozgladac. – A, no faktycznie! Dziekuje!
– Czekaj no, czys ty czasem tam nie nabrudzil? – zaniepokoil sie kierowca. Obejrzal czujnie klatke i zlagodnial. – Dobra, lec do tej swojej zazdrosnicy.
Gdy odchodzilem, milicjanci patrzyli na mnie zupelnie obojetnie. Po co sie mieli szarpac z jakims moczymorda