i zolnierzy, nawet jesli oni nie zdolaja zablokowac pojawiajacych sie we mnie zdolnosci… Kto zareczy, ze chwila dokonywania wyboru zgra sie w czasie ze starciem z wrogiem? Byc moze stane sie przez pewien czas wszechmocny w drodze, gdy pozytku z tej sily bedzie tyle, co z parasola pod woda.
Nie, potrzebuje czegos wiecej.
Na przyklad sprzymierzencow. W zasadzie we wszystkich swiatach istnieje jakas opozycja wzgledem funkcyjnych. Nawet na mojej Ziemi bylo cos takiego, chociaz slabego. A tutaj, gdzie nad miastem goruje niewyobrazalny wiezowiec, gdzie zjawiaja sie arkanowscy zolnierze, gdzie mozna spotkac zdumiewajace artefakty techniczne – tu rowniez powinna byc jakas opozycja. Trzeba tylko znalezc tych konspiratorow, zaproponowac im wspolprace…
Do wlazu ktos cicho zastukal.
– Prosze wejsc! – zawolalem, choc bardziej pasowaloby: „Prosze sie wspiac!”.
Wlaz otworzyl sie z hukiem i zobaczylem ruda glowe chlopca mniej wiecej pietnastoletniego. Jeszcze jeden potomek namietnego gospodarza?
– Przynioslem panu swieczke – oznajmil chlopiec. – Prosze. Podal mi ceramiczny swiecznik z niewielkim ogarkiem i pudelko zapalek. Cywilizacja!
– Powiedz mi, przyjacielu – rzucilem mimochodem. – Co to za budynek?
– Gdzie? – Chlopak ochoczo wszedl do mansardy i przywarl do okna.
– A tam, na gorze…
– Na gorze? A! To willa jakiegos bogacza. Wiedzialem, jak on sie nazywa, ale zapomnialem. Dal na biblioteke miejska duzo pieniedzy.
– Willa? – powtorzylem tepo. I od razu zrozumialem, co chlopak mial na mysli: na zboczu gor, tam gdzie jeszcze nie zaczal sie las otaczajacy wiezowiec, stal dosc duzy kamienny dom, a wokol niego chyba jakies sady, moze pomaranczowe, oliwkowe, czy jabloniowe, z tej odleglosci ciezko wyczuc. – A wyzej?
– Wyzej? – zdumial sie chlopiec. – Wyzej sa tylko gory.
Wszystko jasne. Podobnie jak wieze funkcyjnych, drapacz chmur byl niewidoczny dla zwyklych ludzi – a raczej „uciekal” przed ich wzrokiem. Byc moze, gdybym wskazal chlopcu dokladny punkt, w ktory nalezy patrzec, i opisalbym, co powinien zobaczyc, chlopak dostrzeglby wiezowiec. Dokladnie tak samo, jak przygotowani ludzie znajdowali moja wieze i przechodzili z niej ze swiata do swiata.
Ale po co robic w chlopakowi wode z mozgu? Nie ma tam zadnego budynku i juz.
– Rzeczywiscie, masz racje. Wydawalo mi sie, ze tam stoi jakas chatka – powiedzialem ze smutkiem.
Chlopiec chcial byc mily i powiedzial:
– Moze i stoi. Moze ma pan taki dobry wzrok, ze ja pan widzi. Wie pan, jakie moj kolega ma oko? Z procy trafia golebia z trzydziestu metrow!
– Biedny golab.
Chlopak sie speszyl.
– No… on tylko tak… jak bylismy mali. Chce pan cos jeszcze? Nocnik ma pan pod lozkiem, tylko u nas sie samemu sprzata. A wygodka na podworku. Umyc mozna sie na dole, bo jakby tu dzban wniesc, to by go pan w nocy przewrocil. Ciasno tu.
– Troche – przyznalem. – Powiedz, a gdzie ta biblioteka? Ta, ktora sponsorowal bogacz?
– A, to proste! Pojdzie pan ta ulica do placu z fontanna, fontanna teraz nie dziala, ale i tak widac, ze to fontanna, potem w prawo, do drugiego placu, tam fontanna dziala, jak nie jest bardzo goraco. I tam bedzie wysoki dom z kolumnami…
Przechadzka po obcym miescie – jesli tylko nie macie odciskow na nogach, nie padniecie ze zmeczenia, macie w kieszeni garsc monet i kilka dni do dyspozycji – to jedno z najprzyjemniejszych zajec, jakie znam. I wierzcie mi na slowo, ze jesli to miasto jest w innym swiecie, czyli wlasciwie na innej planecie, to przechadzka staje sie podwojnie interesujaca.
W drodze do biblioteki moglem jako tako ocenic techniczny i naukowy potencjal tego swiata.
Po pierwsze, byla tu elektrycznosc, ale stanowila przywilej ludzi bogatych. Trafilem na jeden sklep (mimo skromnych rozmiarow nie dalo sie go nazwac kramem), gdzie sprzedawano najrozniejsze swieczniki i zarowki elektryczne, najprostsze, z najzwyklejszym trzonkiem. Pewnie gdybym je wkrecil w moim moskiewskim mieszkaniu, tez by dzialaly. Elektrycznosci nie trzeba bylo generowac we wlasnym domu, ogloszenie na drzwiach obiecywalo „doprowadzenie niezbednych kabli i ochrone przed nielegalnymi podlaczeniami”.
Po drugie, zobaczylem kilka sklepow z konfekcja i zrozumialem, ze manufaktury w naszym rozumieniu tego slowa, sie tutaj nie pojawily. Ubrania szyto i dopasowywano na miejscu, tylko skarpetki i bielizne mozna bylo kupic gotowe. Przypomnialem sobie, ze w moim swiecie standardowe rozmiary ubran pojawily sie jako odpowiedz na zapotrzebowanie armii na duza liczbe gotowych mundurow. Dopiero gdy zaistniala potrzeba szybkiego ubrania dziesiatkow tysiecy ludzi, ktos wpadl na pomysl stworzenia bazy rozmiarow ochotnikow i zaczeto szyc ubrania nie dla konkretnego czlowiek, lecz dla grup ludzi.
Widocznie mieszkancy tego swiata nie mieli z kim walczyc. Liczba ludnosci na calej wyspie raczej nie przekraczala miliona, bardzo mozliwe, ze byla to jedyna „oaza zycia” na planecie.
Po trzecie, zobaczylem sklep z bronia. Okna byly zakratowane, a za szybami wystawiono najbardziej atrakcyjne (z punktu widzenia sprzedawcy) towary luki, strzaly, kusze oraz dubeltowki, ladowane odtylcowo. Wszystko wskazywalo na to, ze po wynalezieniu czy zrekonstruowaniu broni gladkolufowej i nabojow, miejscowi zbrojmistrze zabuksowali w miejscu. Nie bylo nawet sladu broni automatycznej czy gwintowanej.
Zreszta, po co im cos takiego? Pewnie i tak nie ma na co polowac. Poza tym, taka bron to przeciez dziecko wojny, polowania na ludzi.
Po blizszych ogledzinach zrozumialem, ze nawet tej prymitywnej broni nie kupie za mniej niz tysiac marek – czyli w ogole nie kupie.
Po czwarte, z religia bylo tu dosc cienko. Nie spotkalem ani jednego kosciola, jedynie w poblizu chinskiej dzielnicy bylo widac dach budynku, ktory kolorowymi ozdobami przypominal swiatynie buddyjska.
A po piate, byly tu gazety. Spotkalem chlopca-gazeciarza, glosno zachwalajacego swoj „towar”, i juz mialem poswiecic dziesiec kopiejek, gdy zobaczylem, ze na placu obok nieczynnej fontanny stoi tablica, a na niej umieszczono za szklem te sama gazete. Obywatele przewaznie nie reagowali na nawolywania gazeciarza, woleli przepychac sie przed tablica i czytac za darmo.
Dolaczylem do nich i otrzymalem – no, jesli nie solidna porcje informacji – to w kazdym razie prawdziwa przyjemnosc. Miejscowa dwustronicowa gazeta o glosnym tytule: „Powszechne czasy” (czy zauwazyliscie, ze im mniejsza gazetka, tym glosniejsza ma nazwe?) prezentowala glownie miejskie wiadomosci, sasiednim osadom poswiecajac jedynie kilka akapitow.
Dowiedzialem sie, ze wracajaca wczoraj poznym wieczorem z koncertu popularna mloda spiewaczka Ho zostala ordynarnie zelzona przez jakiegos chuligana, rozczarowanego jej spiewem, jednak towarzyszacy dziewczynie kochanek (tak wlasnie napisano, „kochanek”, bez skrepowania), policzyl sie z lajdakiem, sadzajac go „w tej samej kaluzy, o ktorej zasypanie nasza gazeta postuluje juz drugi tydzien”.
Jacys niegodziwcy wdarli sie w nocy do sklepu jubilerskiego pana Andreasa, ale spotkalo ich rozczarowanie – pieniadze i kosztownosci znajdowaly sie w sejfie, ktorego nie zdolali otworzyc. Swoje rozgoryczenie przestepcy wyladowali na witrynach, tlukac je (nie wiedziec czemu, obcasami), ale wtedy zjawil sie policjant, ktory wprawdzie nie zdolal zatrzymac przestepcow, ale porzadnie „obil ich palka”. Poszukiwania zbieglych przestepcow sa w toku.
Skandal wywolany zawaleniem sie niedawno zbudowanego mostu cichl powoli, poniewaz wykonawca uznal swoja wine i obiecal zbudowac most od nowa.
W felietonie redakcyjnym autor, ukrywajacy sie pod zabawnym pseudonimem „Rekin piora”, skarzyl sie na nierzetelnych sprzedawcow, ktorzy probuja niesprzedane rano ryby trzymac w lodzie i podsuwac klientom nastepnego ranka. Udzielano rzeczowych rad, jak sprawdzic swiezosc ryby.
W duzym, niemal na cala strone, i, jak to zwykle bywa, nudnym artykule jakis urzednik skarzyl sie na upadek obyczajow, na kiepska sciagalnosc podatkow, na brak szacunku obywateli do wladz miejskich, ktore tak heroicznie pelnia swoje funkcje.
Slowo „funkcje” rozbawilo mnie do lez. Obawiam sie, ze stojacy obok mnie ludzie patrzyli na mnie jak na