Wstalem i wlozylem rekawice. Przez chwile bylem w szoku, jak szybko sie wyziebily. Rece nie zdazyly mi zmarznac, a rekawice byly lodowate w srodku. Coz, mam nauczke, nastepnym razem wsadze rekawice pod kurtke.

Wchodzac znowu na wzgorze, pomyslalem, ze wiatr sie nasilil, albo stal jeszcze zimniejszy. Jednak termometr nie potwierdzal moich odczuc, nadal wskazywal minus dziesiec. Widocznie bylo to zludzenie po odpoczynku.

Ruszylem dalej.

Wzgorza nie mialy konca. To, do czego na mapie wymyslalem sprosne porownania, w rzeczywistosci bylo zmrozonymi kamiennymi pryszczami, wznoszacymi sie na mojej drodze. Szedlem przez lodowata zamiec, na przemian ciskajaca mi w twarz sniezne drobinki i uderzajaca w plecy ostrymi, zdradzieckimi ciosami. Dwa razy sie przewrocilem, raz zapadlem sie w snieg razem z glowa. Potem dlugo nie moglem sie z niego wygrzebac.

Cztery godziny pozniej, gdy juz zaczalem tracic sily i wpadac w rozpacz, Janus postanowil nagle zlitowac sie nade mna: wiatr ucichl w jednej chwili, jakby ktos gdzies nacisnal guzik i wylaczyl gigantyczny wentylator. Sniegowe chmury rozeszly sie i na niebie zaplonelo niczym slaba zarowka slonce (my, dzieci miast, zwykle wynajdujemy dla zjawisk przyrodniczych techniczne porownania). Horyzont, jeszcze przed chwila scisniety scianami sniegu, teraz odsunal sie nagle.

I zobaczylem, ze juz prawie pokonalem wzgorza.

Przede mna, stosunkowo niedaleko, cztery, moze piec kilometrow, stala wieza – bardzo ladna, z bialego kamienia, z blankami na gorze, przypominajaca wieze ze zwyklych, tanich szachow.

Obejrzalem sie w nadziei, ze w oddali ujrze mrugajace zolta iskra okno domu Wasylisy. Niestety, nic takiego nie bylo widac.

– Nie taki diabel straszny… – wymruczalem.

Coz, to tylko w miescie czlowiek, ktory rozmawia sam ze soba, wywoluje poblazliwe usmieszki przechodniow czy rozdraznienie. Na srodku pustyni, niewazne, lodowej czy piaskowej, zaczynasz rozumiec, jak potrzebny ci jest zywy glos, i zaczynasz rozmawiac z jedynym dostepnym ci czlowiekiem, ze swoim najwierniejszym rozmowca, to znaczy ze soba.

Piec minut pozniej, wykorzystujac chwilowa cisze, zaczalem schodzic z ostatniego wzgorza. Wszystkie pulapki pozostaly z tylu, teraz juz, jak mowi dziecieca piosenka, tylko niebo, tylko wiatr, tylko radosc. Chociaz nie, jesli chodzi o wiatr, to sie nie upieram, w zupelnosci wystarczalo mi niebo i radosc. Juz za chwile zastukam do drzwi.

A jesli celnik mi nie otworzy? Jesli bedzie probowal mnie zatrzymac? Przeciez te parszywa gazete dostaja na pewno wszyscy funkcyjni.

Wzruszylem ramionami i postanowilem, ze bede rozwiazywac problemy w miare, jak sie beda pojawialy. Zadnych wezwan do zatrzymania mnie sila w gazecie nie bylo. Poza tym, o ile zdazylem zrozumiec moralnosc funkcyjnych, oni nigdy nie wtracali sie do cudzych kompetencji. Restaurator karmil, fryzjer strzygl, a policjant lapal i nie puszczal.

Teraz, po rownej powierzchni szlo mi sie znacznie trudniej. Po tej stronie wzgorz juz lezal snieg, niebyt gleboki, siegajacy mi do kostek lub po kolana, ale jednak szlo sie gorzej. Nie za bardzo sie tym przejmujac, przez jakis czas szedlem, pracowicie udeptujac snieg.

Dopoki nie zrozumialem, ze zapada zmierzch.

Sadzac z polozenia slonca, do zachodu pozostawaly jeszcze trzy, cztery godziny. Ale po krotkiej przerwie wiatr zaczal wiac z nowa sila, a chmury zasnuly niebo szczelna zaslona, teraz slonce wygladalo jak niewyrazna jasna plamka. Snieg zaczal walic ciezkimi platami i zrobilo sie zimniej – mimo slynnych przesadow, ze gdy pada snieg, robi sie cieplej. Najwyrazniej nie na Janusie.

Uparcie szedlem dalej. Sciemnialo sie, zaslona sypiacego sniegu juz dawno skryla wieze nieznanego mi celnika. Szedlem. Nogi grzezly mi w sniegu, rece marzly w rekawicach. Gdy przystanalem na chwile, zeby zlapac oddech, spostrzeglem, ze welniana czapka na mojej glowie jest przesiaknieta potem. Po chwili wahania sciagnalem ja i wyrzucilem, mocniej zaciskajac kaptur. Wyjalem z plecaka resztki kruszacej sie na mrozie czekolady i zjadlem. Potem ugryzlem kawalek zamarznietej sloniny i popilem resztka herbaty z termosu. Herbata byla zimna.

Wychodzilo na to, ze do przejscia zostal mi jeszcze kilometr. Nawet brnac w zamieci i w sniegu po kolana, nie powinno mi to zajac dluzej niz pol godziny. Mialem jeszcze sily, na ten kilometr powinno mi wystarczyc.

Najwazniejsze to nie zgubic kierunku. Nie ominac wiezy.

W koncu przeciez powinny mi pomoc moje nawyki funkcyjnego, tak czy nie? No, chociaz odrobine! Przeciez czulem, dokad mam isc, odleglosc od swojej wiezy potrafilem okreslic z dokladnoscia do jednego metra!

Szedlem, a sniezyca wciaz sie nasilala, snieg padal coraz mocniej, coraz gesciej. Rozgarnialem rekami szara zaslone, szedlem po omacku, jakbym grzazl w galarecie, zatrzymywalem sie co piec minut, rozgladajac sie, probujac cos wypatrzyc – swiatelko, mur, ciemna sylwetke na niebie.

Nic, tylko snieg pod nogami, snieg nad glowa, snieg wokol mnie i coraz ciemniej, ciemniej, ciemniej.

Zatrzymalem sie i przysiadlem, przyciskajac rece do piersi. Wokol mnie panowalo szare, zimne szalenstwo. Chloszczaca mnie po twarzy klujacymi bryzgami zamiec nie slabla, tylko teraz jej dotyk stawal sie bardziej czuly, delikatniejszy…

Zamarzam…

Sciagnalem rekawice, rzucilem ja pod nogi i dlugo tarlem oczy i rozcieralem policzki. Na powiekach pojawila sie skorupka lodu, skora na policzkach nie miala czucia, w dotyku byla twarda jak brezent.

Nienawidze zimna…

Chcialem wlozyc rekawice, ale juz jej nie znalazlem, widocznie poryw wiatru przesunal ja gdzies dalej w bok. Moze sto metrow, a moze jeden, tak czy inaczej, juz jej nie bylo widac.

Zasmialem sie – na krzyk nie mialem sil.

Wiec jednak nie doszedlem. Jednak mnie zwyciezyli. Myszka doswiadczalna, ktora zdolala uciec z klatki, jednak sie nie uratowala. Myszki, ktore uciekaja z laboratorium, nie sa w stanie przezyc w naturze, nawet jesli nikt na nie, nie poluje.

Skulony, oslaniajac twarz przed wiatrem, juz nie probowalem stawiac oporu. To rozcieralem reka twarz, to probowalem ogrzac dlon oddechem. Wszystkie sily byly podporzadkowane jednemu celowi – zeby nie upasc. Jesli upadne, zasne natychmiast i na zawsze.

Zreszta, czy warto sie opierac?

Przeciez koniec i tak bedzie wlasnie taki.

Jak glupio… Przeciez pokonalem cala odleglosc, przeszedlem przez koszmarne wzgorza za ich kretynskimi hydrolakkolitami i zaglebieniami krasu polarnego.

I tylko zboczylem z kursu… Moze dziesiec metrow dalej za kamiennymi scianami pali sie ogien w komiku, a celnik pije grzane wino, z przyjemnoscia zerkajac na szalejaca za oknem sniezyce.

Wiatr tracil mnie w ramie. Oparlem sie rekami o snieg, nie poddalem sie. Wiatr tracil mnie znowu, a potem zlapal pod rece i postawil na nogi.

Wiatr?

Wycharczalem cos, z wysilkiem wpatrujac sie w ciemnosc, ale zamarzniety na rzesach lod i ciemnosc wokol nie pozwalaly mi nic zobaczyc. Moglem tylko powloczyc nogami, pomagajac ciagnacemu mnie przez zamiec czlowiekowi.

Zreszta, dlaczego wlasnie czlowiekowi? Moze to jakis tutejszy potwor? W Kimgimie sa osmiornice, a na Janusie moga byc biale niedzwiedzie. Jak w zaprzegu Swietego Mikolaja… a nie, on ma renifery. Ale nasz Dziadek Mroz moglby miec wlasnie niedzwiedzie.

Mozg odmawial mi posluszenstwa. Z trudem poruszalem nogami, coraz bardziej zapadajac sie w niebyt.

I ostatnia, najstraszniejsza mysla bylo: „A jesli to wszystko mi sie sni?”.

* * *

Lyk spirytusu sparzyl mi gardlo, splynal ogniem po przelyku. Zatkalo mnie, zaczalem sie krztusic i unioslem na lokciach. Oczy lzawily, nie moglem zamrugac, zdolalem tylko zrozumiec, ze jestem w jakims pomieszczeniu.

Potem odkrylem, ze leze na grubym szorstkim dywanie, obok walalo sie moje ubranie. Czlowiek, ktory przed

Вы читаете Czystopis
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату