Z tego swiata dom Wasylisy wygladal jak ruiny twierdzy, w ktorych cudem ocalal jedyny przysadzisty donzon. W samotnym oknie na pierwszym pietrze mrugalo slabe swiatlo, jakby od pochodni czy swiecy. Dom stal na zboczu; a w dole, pod urwiskiem, mozna sie bylo domyslic skutej lodem, przysypanej sniegiem rzeki.
Wokol mnie szalala zamiec. W powietrzu wirowaly gnane wiatrem sniezynki, pod nogami skrzypial snieg, na szczescie niezbyt gleboki. Slonce skrywaly sniegowe chmury, prawie nie bylo go widac. Wzgorza, ktore mialem pokonac, wznosily sie na przodzie niczym ciemny, nieprzyjazny mur.
– Dam rade – obiecalem sobie.
I poszedlem ku wzgorzom.
4.
Od czasu, gdy czlowiek nauczyl sie liczyc, komunikacja stala sie znacznie prostsza. Powiesz: garsc wojownikow bohatersko powstrzymywala przewazajace sily przeciwnika, a sluchacze tylko wzrusza ramionami – garsci moga byc rozne. Ale gdy walniesz: trzech Spartan przeciwko dziesieciu tysiacom Persow, wszystko od razu staje sie jasne.
Jedna rzecz „kasiasty gosc”, inna „multimilioner”. Jedna sprawa „straszne zimno”, inna „minus czterdziesci”. Jedna sprawa „dystans maratonu”, inna „czterdziesci dwa kilometry”.
Zadne barwne epitety nie moga sie rownac z potega, jaka zawieraja liczby.
Dwadziescia dwa kilometry.
Minus dziesiec stopni Celsjusza.
W sumie nie jest to bardzo straszna arytmetyka.
Zawsze lubilem zime, nawet urlop w zimie. Niech sobie obcokrajowcy zyja w przekonaniu, ze zima „rosyjski chlop kryc sie w swoja izba i pic goraca wodka z samowar”. Tak naprawde wyjazd zima do podmoskiewskiego kurortu to ogromna przyjemnosc. Nawet jesli nie jestes fanatykiem sportow zimowych, i tak bedziesz mial co robic: od jezdzenia samochodami sniegowymi i saniami, po banalne przechadzki na swiezym powietrzu. A jak potem smakuje goraca herbata! Wtedy nawet kieliszek wodki nie zaszkodzi. Albo plywac w basenie, patrzac przez szyby na zasniezone drzewa. Albo posiedziec w saunie czy lazni… Co? Nie ma basenu i sauny? No to przeciez nalezy wybrac odpowiednie sanatorium…
Dwadziescia dwa kilometry to po prostu dlugi spacer na swiezym powietrzu.
Odszedlem od domu Wasylisy jakies trzysta metrow i obejrzalem sie po raz drugi i ostatni; w snieznej zawierusze swiatelko bylo ledwie widoczne. Przez minute stalem, gryzac wargi. Odleglosc to nie problem, dojde, najwazniejsze, zeby nie zmylic drogi. Ale tu pomoga mi wzgorza. Z mapy wynika, ze ciagna sie rownym szerokim pasem miedzy dwoma portalami. Gdy pokonam juz wzgorza, pozostanie mi tylko pojsc prosto
Dopiero duzo pozniej moglem podziwiac te naiwnosc – moja i Wasylisy. Przy czym Wasylisie, mieszkajacej w cieplym Charkowie, te naiwnosc mozna jeszcze wybaczyc, mnie juz raczej nie.
Moze chodzilo o wiatr, zdmuchujacy snieg ze zbocza w strone koryta rzeki, w kazdym razie, dopoki nie pokonalem szczytu pierwszego wzgorza, rzeczywiscie szlo mi sie dobrze. Wiatr przybieral na sile, ale szedlem pewnie po twardym, oblodzonym zboczu. Jednak w parowie za wzgorzem snieg od razu byl po kolana. Zrobilem jeszcze jeden krok i wpadlem w zaspe po pas.
Oddychajac gleboko, obejrzalem sie stropiony. Przede mna rozposcierala sie niewielka, niemal okragla dolina – ze trzydziesci merow srednicy. Glupstwo! Ale zeby ja pokonac, bede musial brnac w zaspie.
Zdjalem rekawice, wsunalem dlonie pod kaptur i energicznie roztarlem uszy. Tak… trzeba bedzie jakos ominac ten parow. Odwrocilem sie i niechetnie wszedlem na szczyt wzgorza. Pochylilem glowe, chroniac oczy przed wiatrem, i ruszylem, omijajac kotline gora. Kamieniste zbocze pokrywala zdradziecka skorupka lodu, lekko przyproszonego sniegiem, ale moje buty mialy calkiem niezla przyczepnosc.
Minalem doline, unioslem glowe i w tej samej chwili, jak na ironie, niebo Janusa pojasnialo, przez chmury wyjrzalo slonce i zobaczylem rozciagajacy sie przede mna lancuch wzgorz.
Wszystkie byly mniej wiecej tej samej wysokosci, jakby sciete gigantycznym heblem. A przestrzen miedzy wzgorzami, wszystkie te doliny-kotliny-szczeliny wypelnial zbity, zlezaly snieg. Posypcie duzy wafel cukrem pudrem, a otrzymacie miniature pustkowi Janusa.
Moglem tylko zgadywac, jakim cudem powstala taka wlasnie rzezba terenu. Moze nawet moje odzywajace sie od czasu do czasu nawyki funkcyjnego podpowiedzialyby mi, jak sie to nazywa.
Tak czy inaczej, musialem pokonac wzgorza. I skoro nie mozna zejsc w doliny, to musze isc gora, wierzcholkami wzgorz. Pewnie, ze bedzie slisko, ale za to nie trzeba biegac z gory na dol.
Nawet sie nie zdenerwowalem. Wzruszylem ramionami, znow pochylilem glowe, chroniac twarz, i ruszylem ostroznie po sliskich, zmrozonych kamieniach. W moim mozgu nagle pojawilo sie strasznie madre zdanie: „Kriogeniczna rzezba terenu. Hydrolakkolity i zaglebienia krasu polarnego”. Hm, czyzby to wlasnie byla podpowiedz z encyklopedycznej wiedzy funkcyjnego? W takim razie jest to podpowiedz niepelna, nie dolaczono do niej deszyfracji. Potrafie nazwac to, co widze, ale nie potrafie tego wyjasnic.
Co tam, nie biore udzialu w teleturnieju, mam ruszac nogami, nie jezykiem.
I ruszalem. Szedlem po kamienistych sciezkach, to schodzac do wypelnionych sniegiem zaglebien (tam bylo ciszej), to wchodzac na szczyty wzgorz, gdzie zamiec atakowala z nowa sila. Moskiewska zima, ciepla, brudna, z mokrym szarym sniegiem, teraz wydawala mi sie niemal idylla. Z jeszcze wiekszym sentymentem wspominalem zaulki Kimgimu, wielkie sanie ciagniete przez konie, policyjne samochody pancerne napedzane spirytusem, spacerowiczow przechadzajacych sie w staromodnych, nieprzewidujacych pospiechu strojach.
Zima to bardzo sympatyczna pora roku. Pod warunkiem ze nie wieje wiatr.
Pierwszy raz posliznalem sie i upadlem mniej wiecej po polgodzinie marszu. Wcale sie nie potluklem i dziarsko ruszylem dalej. Ale gdy nogi rozjechaly mi sie w rozne strony i bolesnie uderzylem koscia ogonowa o kamien, gdy zjechalem do zaglebienia, zapadajac sie w snieg prawie po pas…
Nie balem sie. Zaklalem i rozciagnalem sie na sniegu – jak na trzesawisku czy ruchomych piaskach – i wyczolgalem na kamienie. Przykucnalem – tu prawie nie czulo sie wiatru – zdjalem rekawice, zrzucilem plecak i otworzylem go. Zdaje sie, ze Wasylisa wkladala tu termos…
Termos faktycznie byl – maly, metalowy – a herbata w srodku ledwo ciepla; Wasylisa nie miala czasu podgrzac samowara.
Za to dolala whisky albo koniaku – az sie zakrztusilem po pierwszym lyku. Powachalem – nie, to nie whisky, to rum. Calkiem niezly pomysl, ale bede musial uwazac.
Zjadlem zamarzniete ciastko, odgryzlem kawalek twardej czekolady i zerknalem na zegarek. Oho! Jestem na Janusie juz dwie godziny!
A ile przeszedlem przez ten czas, jesli liczyc czysta odleglosc? Najwyzej piec kilometrow.
Rezultat mi sie nie spodobal. Z kazda minuta bede coraz bardziej zmeczony, bedzie mnie smagal wiatr, oslepial snieg. Bede szedl wolniej, poczuje sennosc. Jak dlugo jeszcze zdolam isc? Szesc godzin? Osiem? Dziesiec?
A jesli znowu sie poslizne, jesli… no dobrze, nawet nie zlamie, a tylko nadwereze noge? W domu moglbym odpoczac, polezec, a potem znow dziarsko maszerowac przez zycie, tutaj po prostu umre.
I wtedy poczulem strach.
My, mieszkancy wielkich miast, przywyklismy do roznych zagrozen, ale znanych, swojskich. Pijani zule w bramie, skretynialy kierowca grzejacy z naprzeciwka, terrorysta w samolocie, powietrze zatrute przez okoliczna fabryke. Nasze niebezpieczenstwa sa technologiczne, ludzkie. Trzesienia ziemi, tsunami, powodzie – tego w zasadzie nie znamy. Nawet w tych miastach, gdzie takie kataklizmy sie zdarzaja, w Tokio czy Los Angeles, normalny obywatel bardziej boi sie, ze straci prace, niz ataku zywiolow.
Przywyklismy uwazac przyrode za pokonana, bynajmniej nie interesujac sie jej zdaniem na ten temat. I tylko ci mieszkancy metropolii, ktorzy pracuja z dala od nich, traktuja miejskie zagrozenia z poblazliwym usmiechem. Wiedza, jak szybko i latwo zabija czterdziestostopniowy mroz, jak miazdzy domy lawina, jak szybko trzesienie ziemi likwiduje wszelkie slady dzialalnosci czlowieka.
A pozostali… lepiej, ze tego nie wiedza.