zabroniona. Ale tu, na poludniu wszystko jest prostsze. Dalej od idiotycznego schematu „wolno-nie wolno”, blizej zycia. Bardzo mozliwe, ze mieszkancy domow spokojnie hoduja sobie szczypiorek i koperek tuz przy wejsciu.
A potem cos sprawilo, ze przystanalem obok waskiej uliczki, przy wyjsciu z kolejnego podworka.
Ciezko powiedziec, co to wlasciwie bylo. Cos na granicy realnosci i bajkowosci, cos pomiedzy tym, co widzisz, i tym, czego sie domyslasz, cos jak cien dostrzezony katem oka, cien, ktory szybko zniknal.
Rozejrzalem sie, zaczalem nasluchiwac. Gdybym mogl liczyc na swoj zgluszony papierosami wech, zaczalbym weszyc.
To podworko bylo inne.
Tutaj nie wszystkie liscie opadly z drzew. Zaslonki w oknach byly bardziej jaskrawe. Triumfalnie, drwiaco, jakby wywodzac sie z krzaka rozy Gerdy i Kaja, na parapecie plonely kwiaty, a czarny kot, ktory myl sie na bagazniku… przepraszam, na masce zaporozca, lsnil, dorownujac rozmiarami zbikowi albo malemu rysiowi.
I nawet pradawny zaporozec wygladal zdumiewajaco dziarsko. Nie sprawial wrazenia stiuningowanego cudaka czy sterty zlomu, wygladal po prostu jak samochod – maly, ale zadziorny.
Palisadnik przed domem otaczalo kute ogrodzenie – pomalowane ohydna farba, brudne, ale naprawde kute! W subtelnym wzorze splataly sie liscie porzeczek i kiscie winogron, a nad domem, niczym ostatnie pociagniecie pedzla, wnosil sie kuty wiatrowskaz, i to nie jakis tam banalny kogucik, tylko smok, ktory rozkladal skrzydla i wypuszczal z zebatej paszczy wijace sie jezyki plomieni. Czestokol anten telewizyjnych wyciagal sie ku niemu niczym piki armii, ktora dostrzegla nieproszonego goscia.
Zasmialem sie. To bylo jak wizytowka Wasylisy – funkcyjnego-celnika – ktora rozdawala na prawo i lewo wykute przez siebie rzeczy.
Teraz musialem juz tylko zrozumiec, jak jej clo wyglada z zewnatrz. Pamietam, ze przy naszym pierwszym spotkaniu ironizowala na temat wiez, ktore zawsze pojawiaja sie u mezczyzn-celnikow… Freud… Aha, jej clo bylo zwyklym domkiem, bez zadnych tam udziwnien.
Budynki, do ktorych jest przykuta nasza funkcja, sa tak naprawde calkiem zwyczajne i moze je zobaczyc przecietny czlowiek. Ale widziec i zobaczyc to dwie rozne rzeczy. Niegdysiejsza pokojowka, obecnie funkcyjna Roza Biala, znalazla w glodnych latach wojny ojczyznianej sklep spozywczy tylko dlatego, ze zaproszono ja pod ten adres. Wszyscy pozostali – i glodni czerwonoarmisci, i gotowi na wszystko bandyci, i burzuje, ktorzy poukrywali zloto – mijali sklep, marzac o kromce chleba i nie widzac tych obfitosci: pikli, anchois, czerwonego i czarnego kawioru, poledwicy cielecej.
Dokladnie tak samo moja wieze przy stacji metra Aleksiejewska widzieli jedynie ci, ktorym powiedziano – oto nowe clo, dogodne przejscie do innych swiatow, tak teraz ja stalem doslownie dwa kroki od cla Wasylisy, zupelnie go nie dostrzegajac.
Pietrowy ceglany domek wcisnal sie miedzy wyzsze i wieksze domy, jakby je rozpychal, jakby przebijal sobie wyjscie na ulice. Do tego domu, ktory mial kute ogrodzenie i smoka i wyraznie znajdowal sie pod opieka Wasylisy, pietrowy domek celnika niemal sie przytulal, dzielila je tylko waska, zasmiecona szczelina.
Od strony podworka w budynku cla nie bylo ani drzwi, ani okien. Roslo kilka drzew, starych, pokrzywionych, ziemie zascielaly liscie i galazki. Mozna bylo nawet dostrzec granice, wzdluz ktorej chodzili ludzie, mimo woli trzymajac sie z dala od dziwnego domku: w ziemi byly wydeptane sciezki.
Od strony zaulka dostrzeglem jedno okno na pierwszym pietrze, ciemne, jakby zaciagnieto w nim zaslony, i drzwi, do ktorych z ogromna przyjemnoscia zapukalem.
Cisza.
– Hej, sasiedzie! – zawolalem, przypominajac sobie swoja pierwsza wizyte. Co ja wtedy krzyczalem? Wzialem jej dom za mlyn, pytalem o make. Nie bedziemy sie powtarzac. – Hej! Bez czerpaka przyszedlem!
Chwile pozniej rozlegly sie kroki – twarde, pewne. Usmiechnalem sie, wyobrazajac sobie Wasylise – mocno zbudowana, muskularna, w skorzanym fartuchu na golym ciele.
Taak, stanowczo musze cos z tym zrobic. Moze zaczne brac brom?
– Kogo tam diabli niosa – rozlegl sie znajomy glos. – Niech mnie licho, przeciez to nie moze byc…
Drzwi sie otworzyly i zobaczylem Wasylise – w rozowym szlafroczku z koronkami, w kapciach-pieskach, bialych, puszystych, z guzikami zamiast oczu.
– Kiryl – powiedziala Wasylisa, podpierajac sie pod boki. – Twoja mac… to ty?
– To ja – odparlem, nie rozumiejac powodow tak burzliwej reakcji.
Probowalem odwrocic wzrok i nie gapic sie na Wasylise. Przychodzilo mi to z trudem – bylo jej duzo.
– Czemu stoisz jak slup… – Wasylisa jednym ruchem reki wciagnela mnie do
Nawet do najwiekszego tepaka w koncu dociera.
– Znasz juz nowiny? – zapytalem.
Role przedpokoju w mieszkaniu Wasylisy pelnilo spore pomieszczenie z trojgiem drzwi i schodami prowadzacymi na gore. Przedpokoj byl zupelnie pusty, tylko gdzieniegdzie staly slupy podtrzymujace sufit, ozdobione ni to kutymi wieszakami, ni to odpadkami produkcji Wasylisy.
– Oczywiscie – odparla Wasylisa i wziela ze stojacego obok drzwi stoliczka (kute nozki, gruby szklany blat w kutej ramie) zlozona we czworo cienka gazete, w rodzaju tych bezplatnych gazetek, ktore wypuszczaja wladze moskiewskich dzielnic i okregow.
– Aa? – powiedzialem, widzac tytul „Cotygodniowa Funkcja”. Dzisiejsza.
Jesli wierzyc datom, gazeta wychodzila od 1892 roku.
– Be! – odparla Wasylisa. – Sledzili cie? Przyleciales samolotem?
– Przyjechalem pociagiem. W Orle byla zasadzka, ale ucieklem. – Otworzylem gazete i zobaczylem swoje zdjecie.
– Uciekl! – Wasylisa rozlozyla rece. – Widzicie go, uciekinier!
Z jakiegos powodu nigdy przedtem nie przyszlo mi do glowy, ze funkcyjni moga miec wlasna gazete. Funkcyjni fryzjerzy, lekarze, policjanci – prosze bardzo. Ale ludzi piora jakos sobie nie wyobrazalem. A przeciez powinienem byl na to wpasc, gdy ujrzalem mojego pierwszego goscia, funkcyjnego-listonosza.
Patrzac z drzeniem na wlasne zdjecie (najwyrazniej zrobione niedawno, tylko kiedy i przez kogo?), zaczalem czytac artykul zatytulowany „Ostatnia tecza”.
Najgorsze bylo chyba to, ze w zasadzie artykul nie klamal – jedynie nie dopowiadal pewnych rzeczy. Bylo tez jasne, ze dziennikarz po prostu nie wie o roznych sprawach – ani o Kostii, ani o Arkanie. Generalnie calosc byla napisana ze wspolczuciem. O mlodym mezczyznie, ktorego psychika nie wytrzymala rozlaki z rodzina i przemiany w funkcyjnego. O tym, ze dobrze sie zapowiadalem, ze otworzylem wspaniale portale z nieobjetego wczesniej rejonu Moskwy, ale destrukcyjny wplyw niektorych dysydentow (tak wlasnie napisano – dysydentow!) doprowadzil mnie do zguby.
Najpierw zabralem od narzeczonego (nie powiedziano tego wprost, ale wyczuwalo sie, ze zabralem sila) dziewczyne, ktora mi sie spodobala. Pobilem funkcyjnego-policjanta, ktory przybyl na miejsce wydarzen (i znowu – wychodzilo na to, ze przybyl na ratunek Nastii), a nastepnego ranka (miedzy wierszami mozna bylo odczytac, ze cala noc znecalem sie nad bezbronna dziewczyna) przybyla do mnie funkcyjna-akuszerka Natalia Iwanowa, ktora „wielu z nas pomogla stac sie tym, kim dzisiaj jestesmy”, a ja zamordowalem swoja przyjaciolke, a potem udusilem Natalie kablem. Nastepnie opuscilem swoja wieze, ktora od razu zaczela sie rozpadac (i znow – niby ani slowa klamstwa, ale kazdy funkcyjny na pewno pomyslal, ze po prostu zerwalem „smycz”, za bardzo oddalajac sie od swojej funkcji), a potem jeszcze napadlem swojego przyjaciela, Konstantego Czagina, ktorego „od tamtej pory nikt nie widzial”.
Dziennikarz konczyl swoja opowiesc stwierdzeniem: „Pozostaje nam juz tylko czekac na smutny koniec tej historii…”.
Co miala z tym wszystkim wspolnego tytulowa tecza, nie zdolalem zrozumiec.
– Gdzie klamia? – spytala Wasylisa, widzac, ze juz przeczytalem.
– A tak, w drobiazgach. – Zlozylem gazete i na ostatniej stronie zobaczylem krzyzowke i kacik humoru.
Srodek zajmowal nekrolog Natalii Iwanowej, ktora wspominali byli podopieczni, oraz cos
– Nie zabiles Iwanowej? – spytala Wasylisa.
Po chwili milczenia spojrzalem jej prosto w oczy.
– Zabilem. Nawet dwa razy. Za drugim razem w koncu mi sie udalo.
– Brawo – powiedziala Wasylisa i poklepala mnie po ramieniu, az sie zachwialem. – Co to byla za suka…