Chociaz nie… trzydziesci metrow dalej stal chlopak, ktory wygladal tak, jakby przypadkiem odlaczyl sie od tamtego towarzystwa. Kolejne dwadziescia metrow dalej nudzilo sie dwoch mlodych i dzielnych, a potem jeszcze jeden. Nad budynkiem dworca swiecil sie napis „ORZEL”.
Ciagle patrzac w okno, zaczalem sie ubierac. Dzinsy, skarpety, buty… sweter. Na torbe tylko rzucilem okiem, nie bede jej bral, tam i tak sa tylko ciuchy. Narzucilem kurtke, poklepalem sie po kieszeni, czujac ciezar portfela. Coz, na mnie pora.
– Odlac sie czy zapalic? – zapytal ze swojego miejsca Sasza, ktory nagle przestal chrapac.
– Palic – wymamrotalem. – Spij.
Wysliznalem sie na korytarz. Pociag nadal hamowal, wjezdzajac na peron. Teraz do pierwszego i ostatniego wagonu wejda bardzo uwazni ludzie. A przy drzwiach kazdego wagonu stanie po dwoch lub trzech.
Nie wiem, czy mialbym z nimi jakies szanse, nawet bedac funkcyjnym. Bo teraz to juz na pewno nie.
Bieglem korytarzem, szarpiac za aluminiowe klamki okien. Zamkniete… Zamkniete… Zamkniete… Czwarte okno ustapilo, zjechalo w dol. Zobaczylem mokre szyny, towarowy pociag na bocznicy, wirujacy mokry snieg w chwiejnym stozku swiatla latarni.
A potem spostrzeglem krotko ostrzyzonego chlopaka, stojacego samotnie na sasiednich torach. Powoli, jakby sennie, rozciagnal usta w usmiechu i pomachal mi reka. A potem, nie kryjac sie, zdjal z pasa krotkofalowke.
Ci, ktorzy otoczyli pociag, nie mieli zamiaru popelniac bledow. Kordon byl szczelny, pulapka sie zatrzasnela.
– Kiryl, dokad sie wybierasz?
Sasza, ziewajac, wysunal sie z przedzialu. Spojrzal na mnie, potem na okno. Odprowadzil kogos wzrokiem i zmruzyl oczy. Wyczuwal zagrozenie instynktownie, jak dzikie zwierze. Coz, pewnie w najbardziej nieprzebytej dzungli nie jest az tak niebezpiecznie, jak w jasnych, klimatyzowanych korytarzach swiata wladzy i biznesu.
– Po ciebie? – spytal.
Skinalem glowa i rowniez spytalem:
– Jestes z nimi?
– A po co by mi to bylo?! – zawolal oburzony Sasza, a ja, zupelnie jakbym nadal byl funkcyjnym, zrozumialem: mowi prawde. Wlasnie dlatego nadal obraca sie w swoich kregach polityki i biznesu, spokojnie „biurokraczy” w strukturach panstwowych, bo nigdy z nikim sie nie klocil. Nie bral udzialu w zadnym starciu, zawsze dobroduszny i neutralny. Tacy zwykle nie wchodza na sam szczyt, ale za to nigdy nie spadaja.
– Musze uciekac – powiedzialem. – Poluja na mnie.
Pociag szarpnal sie, pokonujac ostatnie metry.
– Uciekaj – powiedzial z ulga Sasza. – Powodzenia! Chetnie bym ci pomogl, ale…
– Milo z twojej strony – powiedzialem. – W takim razie pomozesz.
Wskoczylem do przedzialu, zlapalem swoja torbe, podbieglem do otwartego okna – wlasnie wjezdzalismy w cien pod mostkiem przerzuconym nad torami – i wyrzucilem torbe za okno.
Sasza myslal chyba, ze chce wyskoczyc w slad za swoimi rzeczami i nawet podszedl do mnie, zeby pomoc; ale ja pociagnalem hamulec bezpieczenstwa i zmusilem niemal juz przystajacy pociag do zatrzymania sie z gwaltownym szarpnieciem. Pewnie na glowe Bogu ducha winnego maszynisty sypaly sie teraz przeklenstwa rozbudzonych pasazerow.
– Wyskoczylem przez okno – oznajmilem Saszy. – Widziales?
Przez kilka sekund Sasza milczal, oparty o sciane, drapiac sie po plaskim brzuchu. Nie wiedzial, kto mnie przesladuje, i to bardzo przeszkadzalo mu w podjeciu decyzji. Niby bylem swoj, ale czasem trzeba umiec odciac sie od swoich…
Nietrudno bylo zrozumiec, jakie mysli miotaja sie teraz w jego glowie. Za tym, zeby mi pomoc, i za tym, zeby mnie zdradzic, przemawialo tyle samo argumentow.
Sasza odwrocil sie ode mnie, wychylil przez otwarte okno i ryknal w ciemnosc:
– Stoj, sukinsynu! Stooooj!
Teraz musialem dzialac szybko.
Skoczylem z powrotem do przedzialu zerknalem w waska szczeline miedzy zaslonkami – chyba nikt nie patrzyl – i stanalem na lozku.
Wagon sypialny we wspolczesnym ukrainskim wydaniu niewiele sie rozni od zwyklego. Brak gornych polek i pewien „face lifting”, nic wiecej. Polka bagazowa nad drzwiami w przedziale pozostala nietknieta.
I tam wlasnie wszedlem, podciagajac sie ze zrecznoscia czlowieka, ktoremu piety parzy oddech scigajacego go drapieznika.
Mialem niewiele szans. Najgorsze co moze wymyslic uciekinier, to ukrywanie sie. Jedynym ratunkiem sciganego jest ucieczka, ukrywanie to tylko zabawa w chowanego.
Ale nawet podczas ucieczki jest czas na manewry.
– Ja cie pod ziemia znajde! – wrzeszczal Sasza na korytarzu, i musze przyznac, ze brzmialo to bardzo naturalnie. – Zlodzieju jeden!
W koncu trzasnely drzwi wagonu i na korytarzu rozlegl sie tupot. Bylo w nim cos miarowego, jednakowego, jak u maszerujacych zolnierzy, albo idacych po tasmociagu uczniow w „The Wall” Pink Floydow. Mundur jednoczy, nawet jesli zostaja z niego tylko buty.
Nagle przypomnialem sobie opowiedziana przez kogos historie, jak to podczas olimpiady w Moskwie milicjantow na skale masowa przebierano w cywilne ciuchy i wysylano na patrole. W tym celu zakupiono w bratniej NRD) ogromna liczbe garniturow, koszul i krawatow – absolutnie jednakowych. Moze dlatego, zeby nikt nie czul sie gorszy. A moze w glowach intendentow nie miescila sie mysl, ze cywilne ubrania moga miec rozne fasony. I po ulicach Moskwy zaczeli krazyc parami krotko obcieci mlodziency w jednakowych marynarkach. Poniewaz ze stolicy dodatkowo wywieziono na wakacje wszystkie dzieci – zeby nie wyludzaly pamiatek od obcokrajowcow – wrazenia zagranicznych gosci musialy byc koszmarne: Moskwa to miasto pelne przebranych agentow, ponure, nienadajace sie do zycia.
– Co sie stalo, obywatelu? – dobieglo z korytarza.
Poczulem chlod w piersiach.
Mezczyzna zadal pytanie po rosyjsku, bardzo czysto i bardzo prawidlowo. Pozostawala tylko nieuchwytna nutka, leciutki akcent swiadczacy o tym, ze byl tu obcy.
Polowali na mnie nie funkcyjni i nie nasze sluzby specjalne: pociag przeczesywali ludzie z Arkanu.
Moglem tylko miec nadzieje, ze Sasza tego nie zauwazy.
– Moj sasiad z przedzialu, sukinkot! – zawolal Sasza z nieco przesadna artykulacja. – Jechalismy razem…
Z odglosow zrozumialem, ze doslownie wepchnal swojego rozmowce do przedzialu, pozwalajac mu sie przekonac, ze przedzial jest pusty, i od razu wyciagnal go, pchnal w strone okna.
– A to gnida! I jeszcze piwo ze mna pil jak czlowiek! Uciekl przez okno, dopiero co! Pewnie mi portfel ukradl… – Uslyszalem szmer, Sasza zajrzal do przedzialu, zlapal swoja marynarke i ze zdumieniem zawolal: – Jak to? Portfel na miejscu… Hej, dokad pan idzie? Pomylilem sie, to nie zlodziej…
– Pana wspolpasazer to szalenie niebezpieczny terrorysta i morderca – odpowiedzial mu ktos. – Niech sie pan cieszy, ze pan zyje, obywatelu.
Lezalem bez ruchu, ciagle nie wierzac, ze przedzial nie zostal przeszukany. Na polce bagazowej pachnialo kurzem, srodkiem dezynfekcyjnym i, nie wiedziec czemu, konopiami. Zreszta, czemu sie tu dziwic, przeciez to pociag poludniowy.
Uratowalo mnie tylko to, ze scigajacy byli z Arkanu, z Ziemi-jeden. Ze swiata, gdzie wszystko jest bardziej prawidlowe niz u nas. Gdzie obywatele sa lojalni i mowia policji szczera prawde.
– Hej ty, morderco i terrorysto… – zawolal niepewnie Sasza. – Juz poszli.
Zerknalem na dol i zeskoczylem na polke.
W wagonie panowal spokoj. Pasazerowie chyba wyczuli cos niedobrego, bo jesli nawet ktos sie obudzil, to siedzial w przedziale, nie wysuwajac nosa.
Sasza ciagle patrzyl na mnie z tym samym powatpiewaniem, jakby chcial zapytac: „Czy ja dobrze robie?”.
– To na razie – rzucilem i pochylony pobieglem do wyjscia z wagonu.
Przedzial konduktorow byl otwarty. Na peronie rozmawialy, ogladajac cos, dwie kobiety. Zerknalem ze schodow na to, co trzymaly w rekach. To bylo moje zdjecie. Nie czytalem tekstu pod nim – zeskoczylem do kobiet