Nie zlamal.
To byl twardy blok, ale ja go przebilem. I moja niezgrabnie zacisnieta piesc uderzyla Kotie w podbrodek.
Wygladalo to tak, jakby przez samochod przeleciala zeliwna baba, ktora zamiast w sciane burzonego domu walnela Konstantego Czagina w twarz. Jego reke doslownie zdmuchnelo z mojej szyi. W wachlarzu krwawych bryzgow Kotia wylecial z samochodu razem z drzwiami. Szyba rozleciala sie i zgniecione drzwi, niczym metalowa kryza, okalaly teraz jego szyje. Po drodze Kotia zaczepil noga o kierownice i wyszarpnal ja razem z kolumna. Kierownica odleciala na dziesiec metrow. W locie wlaczyla sie poduszka powietrzna i kierownica wyladowala na nadmuchiwanym worku niczym miedzyplanetarna sonda.
Kotia lezal i krecil glowa, a z drzwi sypaly sie kawaleczki szkla. Wygladalo to tak, jakby niedzwiedz polarny otrzasal sie z wody.
Nic nie rozumiejac, wyszedlem z samochodu. We wnetrzu zmasakrowanego nissana pisnela sygnalizacja i szybko umilkla, jakby doszla do wniosku, ze i tak nie jest w stanie zmienic sytuacji.
– Sklamales! – krzyknal Kotia. Glos mial schrypniety, chyba gardlo ucierpialo, gdy glowa pociagnela za soba cale cialo. Zwyklemu czlowiekowi po prostu urwaloby glowe.
– Obraz sie na mnie za to.
– Jak ty…? Dlaczego? – Kotia wstal, chwiejac sie. Z przestrachem wysunal przed siebie reke. – Zaczekaj, porozmawiajmy!
Szedlem do niego. Jeszcze nie rozumialem, dlaczego udal mi sie tamten cios, godny policjanta funkcyjnego. I tym bardziej nie wiedzialem, czy zdolam powtorzyc te sztuczke.
Ale nie moglem sie juz zatrzymac. Nie moglem pokazac, ze mialem w kartach jednego jedynego asa, a cala reszta to blotki.
– Przeciez bylismy przyjaciolmi… – zaczal Kotia i urwal. Chyba zrozumial, ze rozmowa nam teraz nie wyjdzie.
I wtedy plynnym gestem, jakby dyrygujac orkiestra, nakreslil w powietrzu falista linie. Wlasnie nakreslil – powietrze za jego palcami plonelo, ukladajac sie w litery.
Kotia, nadal z drzwiczkami samochodu na szyi, zrobil krok do przodu, prosto w plonacy napis i zniknal.
Ogien przygasl i rozwial sie w powietrzu w pachnacy siarka bialy dym.
Przykucnalem, oparlem dlonie o brudne kolana. Potarlem szyje. Bylem tak bardzo zmeczony…
Niklowane koleczko nadal polyskiwalo na moim palcu.
– Dziekuje, Nastiu – powiedzialem, nie wiadomo po co. To bylo patetyczne i niepotrzebne, ale musialem to powiedziec.
Strasznie chcialo mi sie palic. Moje papierosy zginely razem z wieza. Wstalem, pogrzebalem w skrytce nissana. I rzeczywiscie znalazlem tam papierosy – zwykle LM-y, ktore zawsze palil Kotia, i nieznane mi treasure w ladnej kwadratowej paczce srebrnego koloru. Pewnie drogie. Bez zbednej skromnosci otworzylem srebrzysta paczke i zapalilem.
Niczego sobie. Jesli nie kosztuja wiecej niz piecdziesiat rubli, zaczne je kupowac.
I wtedy w mojej kieszeni zadzwonila komorka.
Kilka sygnalow przepuscilem, zaciagajac sie aromatycznym dymem, potem wyjalem aparat i nie patrzac na wyswietlacz, powiedzialem:
– Halo…
– Kiryl, gdzie ty sie podziewasz?
Serce mi sie scisnelo.
– Tata? – zapytalem, nie wierzac wlasnym uszom.
– No, na pewno nie mama! Matka jest urazona, ze nie dzwonisz. Biedne kwiatki przywiedly. Kiedy je ostatnio podlewales?
– Slucham?
– Kiedy ostatni raz podlewales kwiaty?
– Piec… dni temu?…
– Kiryl, czy ty tam palisz? – zapytal podejrzliwie ojciec.
– Tak.
– Nigdy nie przypuszczalem, ze to powiem, ale… mam nadzieje, ze tyton… – powiedzial sucho ojciec. – Gdzie ty sie wloczysz?
– A tak… to tu, to tam… ostatnio glownie na Aleksiejewskiej. W Kimgimie, w Skansenie… Do Arkanu raz zajrzalem…
– Myslalem, ze juz wyrosles z nocnych klubow – westchnal ojciec. – To co? Matka tu szykuje rozne frykasy, a ja wstawilem turecka rakije do lodowki. Jak przyjedziesz, to ci naleje kieliszek.
– Przyjade – odparlem zdecydowanie. – Teraz od razu przyjade. Bardzo na was czekalem. Bardzo was kocham. Tylko po drodze skocze na Dworzec Ryzski. Jak myslisz, mozna tam kupic bilety do Charkowa?
– Mozna – odrzekl ojciec, zaskoczony moja niespodziewana wylewnoscia. – A co chcesz robic w Charkowie?
– No… takie tam… sprawy… – odparlem metnie i popatrzylem na swoje nogi w lekkich butach. – Chociaz… no dobra, potem pojade. A macie jeszcze moj klucz od mieszkania?
– A co, mial sie w proch rozsypac?
– No, faktycznie – przyznalem. W sluchawce ostrzegawczo pisnelo, zgasilem papierosa na scianie i powiedzialem: – Tato, telefon mi pada. Jade.
Nielatwo bylo zlapac okazje. Nikt nie chcial sie zatrzymac przed mostem, w dodatku widzac jakiegos niechlujnego chlopaka w letnim ubraniu i wyraznie cudzej kurtce. W koncu jednak obok mnie zahamowala rozwalona „szostka”. Typowe moskiewskie szahid-taxi.
– Do Pierowa… – powiedzialem, otwierajac drzwi.
– A! Siadaj, siadaj! – Kierowca usmiechnal sie do mnie szeroko. Przypomnialem sobie, ze wlasnie z nim tydzien temu krecilismy sie po miescie, gdy szukalem dowodow mojego istnienia.
– Dziekuje. – Usiadlem i zamyslilem sie. Ten „ekwiwalent”, ktory dostalem od Natalii, rowniez zostal w innym swiecie. – Sluchaj, jest taka sprawa…
– Nie masz forsy?
– Mhm. Ale jak dojedziemy, wezme od rodzicow.
– Nie trzeba od rodzicow. To nie w porzadku, zeby dorosly czlowiek bral pieniadze od rodzicow – odparl Kaukaz. – Oddasz jak bedziesz mial.
– Jak oddam?
– Dwa razy razem jechalismy, to i trzeci pojedziemy.
Odchylilem sie na wgniecione siedzenie i tepo, bezwolnie patrzylem, jak kierowca bezczelnie przejezdza z najbardziej skrajnego pasa, skreca i wjezdza bezposrednio na wewnetrzny. A potem wsunelam rece do kieszeni kurtki Kotii.
W lewej znalazlem portfel. Otworzylem go bezceremonialnie i powiedzialem do kierowcy:
– Falszywy alarm. Jednak mam pieniadze.
Jesli nawet kierowca zaczal cos podejrzewac, to nic nie powiedzial.
W drugiej kieszeni znalazlem komorke.
Z zainteresowaniem obejrzalem liste kontaktow – niektore nazwiska znalem, innych nie. Zatrzymalem sie na nazwisku Mielnikow i po chwili wahania wybralem numer.
– Tak, slucham? – powiedzial pisarz fantasta tonem zajetego, solidnego czlowieka: uprzejmie, acz z lekkim zniecierpliwieniem.
– Dzien dobry, Dymitrze Siergiejewiczu – powiedzialem. – Mowi Kiryl Maksimow, przyjaciel Kot… Konstantego Czagina. Pamieta pan, bylismy u pana tydzien temu? Dzwonie z jego telefonu.
– Ee… tak, pamietam! – Glos utracil oficjalnosc. – Jest pan tym mlodym czlowiekiem, ktory opowiadal te historie… i jak tam panskie sprawy? Poznaja pana?
– Dobrze pan wtedy zrozumial, ze to fabula powiesci fantastycznej, ktora chce napisac – powiedzialem szybko. – Przepraszam, ze ukazalem to jak prawdziwa historie. Od razu zrozumialem, ze mnie pan rozgryzl.
– No, mlody czlowieku, gdyby wymyslil pan tyle historii, co ja. – Pisarz sie zasmial. – No coz, niech pan pisze. Ciekaw jestem, jak pan z tego wybrnie. A prosze mi powiedziec, ten dowod osobisty…?
– Chemikalia – powiedzialem. – Pasjonowalem sie chemia w szkole.